Dla Jarka Ptaszyńskiego, który przyszedł do mnie kiedyś z tą historią.

 

Nie ma to jak dobry cieśla. Taki zawsze sobie w życiu poradzi. Zarobi i żona będzie zadowolona. Przynajmniej powinna być. No, chyba, że gość trafi na taką Krychę…

– Jaką znowu Kryche? – zdziwił się Młody.

Majster podrapał się po brodzie.

– Nie chciałbyś wiedzieć.

Młody, bo tak go wszyscy nazywali na budowie, łyknął piwa i rzucił od niechcenia.

– E, ja tam baby znam. Wiem, że z nimi, to trzeba twardo.

– Gówno tam znasz! – krzyknął majster. – Dzidziusia pamiętasz?

– Coś tam słyszałem, ponoć dobry cieśla z niego był

– Dobry, a źle skończył. Choć, dobrze zaczął.

– A od czego, panie majster?

– Od psa. Od psa zaczął.

– Ode psa?

– Odepsa.

– A skończył? – dopytywał Młody.

Majster wbił ciężkie spojrzenie starego budowlańca w brudną szybę, za którą majaczyły rozmyte sylwetki kilku przechodniów. Dzień był deszczowy i zimny. Człowiek ślęcząc nad kuflem piwa sam nie wiedział kiedy i jak, wpadał w zadumę i melancholię. W takie dni jak ten, myślał ponuro Majster, dopada człowieka ciężka cholera. Nie wiadomo co zrobić, upić się, czy dać komuś w mordę.

– Dzidziuś skończył źle. – odezwał się wreszcie po dłuższym milczeniu. Spojrzał w pryszczatą gębę Młodego i posmutniał. Bo w tej młodej gębie budowlańca nie było nic, czego mógłby się uchwycić. Jakiegoś śladu zrozumienia, lub choćby krótkiego błysku w oczach, który mógłby wziąć za odblask od szyby, lub chwilową ciekawość. Człowiek całe życie jest samotny, zwłaszcza w takich chwilach, myślał. Zwłaszcza w takich chwilach, gdy za oknem leje, ludzie klną nad brudnymi kuflami, a człowiek nie ma komu powiedzieć tych paru zdań, bo wie, że i tak nikt go nie zrozumie.

– Tylko gorzała go uratowała. Wszyscy inni zawiedli. – dokończył Majster, mówiąc te słowa bardziej do siebie, niż do Młodego.

– A ja to już mam dość tej betoniarki. – odezwał się ochryple Młody i wytarł rękawem usta – Ciągle tylko, kręć Młody, kręć! A ile można kręcić? Ile by się nie ukręciło, zawsze mało. A ja ambicjonalny jestem, wyżej bym chciał, na rusztowanie, w górę.

– W górę, mówisz.

– W górę, panie majster, w górę.

– Z góry, to można dostać butelką w łeb.

– Święte słowa, panie majster.

– Dzidziuś też chciał w górę. Mówił, Majster żenić się będę.

Słysząc te słowa Młody pobladł, skulił się i skrzywił, jakby go ktoś kopnął w brzuch.

– Jezu, – jęknął – nie wiedziałem.

– A wiesz, Młody, co to jest małżeństwo?

– Ja tam, panie majster, spod Tarczyna pochodzę, to głupi nie jestem.

Majster upił krótki łyk piwa.

– Małżeństwo jest jak betoniarka.

Słowa majstra zawisły ciężko nad stołem, nad dwoma niedopitymi kuflami, nad dwiema robotniczymi głowami, jedną kudłatą, a drugą już wyłysiałą, i nad ciszą, która przyszła wraz z tym zdaniem. Zdaniem, z którego Młody nic nie zrozumiał, ale które napełniło go niezrozumiałym lękiem.

– Jak betoniarka? Przecie baby tam nie wrzucę.

– Dwa składniki, młody. Beton i woda. Tylko dwa. To jest przepis na udane małżeństwo. A jak dodasz coś więcej, teściową, albo psa – wszystko się spierdoli.