Po niedawnych wyczynach reprezentacji Polski czułem dziwny niepokój przed meczem z Estonią. Trauma mołdawska zrobiła swoje… Nie spodziewałem się, że nasi zagrają, jak ambitny średniak ze słabeuszem powinien. Ale… zagrali!

Najlepsze, co Biało-Czerwoni zrobili w czwartek, miało miejsce na początku meczu: rzucili się na rywala, chcąc jak najszybciej otworzyć wynik. Ruszyli z ochotą do gry, werwą, wręcz furią; słusznie założywszy, że Estonia nie jest przeciwnikiem, z którym należy się w pierwszych minutach „badać”. Efekt tych poczynań był średni tylko dlatego, że dobrze spisywał się bramkarz gości Karl Hein, który raczej nie przypadkiem jest zawodnikiem Arsenalu, nawet jeśli bez szans na grę. Polska prowadziła po golu Frankowskiego i od dwudziestej siódmej minuty grała w przewadze. Estończycy nie stanowili zagrożenia ani przed, ani po (prawie do końca meczu) czerwonej kartce Paskotsiego.

Będący w komfortowej sytuacji gospodarze rozstrzelali po przerwie opadających z sił i zwyczajnie kiepskich gości. Szalał dryblujący bez przerwy Nicola Zalewski, asystent przy drugim, czwartym i piątym golu. Ozdobą meczu było jednak trzecie trafienie, autorstwa dobrze grającego Jakuba Piotrowskiego (rośnie pewniak w środku pola?). I tylko szkoda, że Estonia strzeliła gola w jedynej sytuacji, jaką stworzyła. Sama strata (przy pięciobramkowym prowadzeniu) nie ma znaczenia. Ale w Cardiff czegoś takiego (łatwo ograny Slisz, potykający się Moder, odpuszczający Zalewski, blokujący na radar w polu karnym(!) Bednarek) odstawić naszym nie wolno. A Walia na pewno sprowokuje ku temu więcej okazji, niż czwartkowy rywal.

Reprezentacja zrobiła swoje, ale to tylko preludium. We wtorek czas na fugę.