„W Drelowie ukraińscy złodzieje bali się tylko dziadka”, kto na oczach całej wsi leżał na brzuchu podczas odpustu  oraz  o pewnej studni – z Tomaszem Grudzińskim rozmawiają Grzegorz Karpiński oraz Jakub Hapka.

G. K.: Mamy lipiec/sierpień ’44. Akcja „Burza” trwa od wiosny 1944, z takim nasileniem, że wszędzie tam, gdzie można współpracować z Sowietami, są próby wspólnego wyzwalania. Ale przykład 27. Wołyńskiej Dywizji AK czy operacja „Ostra Brama” w Wilnie pokazują, jakie są intencje Sowietów.

Stoimy w rozkroku – czy dalej kontynuować plan „Burza” i ułatwiać im wkroczenie (w okolicach Radzynia działała  partyzantka radziecka, z którą Konstanty Witkowski „Miller” starał się utrzymywać w miarę poprawne relacje, później zostaje wywieziony na Zamek Lubelski). W lipcu ’44 wkraczają tutaj wojska sowieckie. AK uczestniczy w zdobywaniu Radzynia, jest koncentracja pod Kąkolewnicą. Potem próba rozbrojenia oddziału 35. Pułku Piechoty, aresztowanie sztabu. Co mądrzejsi oficerowie nakazują szybkie rozformowanie tych jednostek, które się tam zebrały. W ten sposób znaczna część konspiracji się ratuje.

Panuje chaos organizacyjny, wyższe dowództwo zostało aresztowane, min. Tadeusz Golka „Sowa”. Są też ci, którzy nie chcą kontynuować walki. Porucznik Karwowski „Dorosz” mówi: „nie ma sensu, nie walczmy dalej”. Z lasu wychodzą Bataliony Chłopskie.

Rosjanie zatrzymują się na Wiśle. W Kąkolewnicy stacjonuje sztab II Armii Wojska Polskiego. W Międzyrzecu, Radzyniu jest cała masa organizującego się wojska, do tego są jeszcze sowieckie jednostki liniowe i NKWD.  Uroczysko „Baran” staje się miejscem kaźni.

W tym wszystkim, w Berezie jest „Płomień” ze swoją bojówką. Nie ma zaplecza, nie ma gdzie się ukryć. Musi na jakiś czas wstrzymać działalność. Wszystko zmienia się w styczniu ’45, kiedy front przesunie się dalej. Otwierają się znowu warunki, by na nowo rozpocząć działalność.  Problem jest taki, że 19 stycznia rozwiązują AK. I ludzie dalej chcą walczyć

Z tego, co ludzie mi opowiadają, w działaniu dziadka nie było widać końca wojny. Jak zauważyłem, od ’44 zaczęły się problemy z niektórymi kolegami. Skłócił się z  Kołczykiem, chyba z Wiąckiem. Dobrze było z Sawickimi.

Części wydawało się, że Rosjanie nas wyzwolili. Wtedy dziadek zaczyna szukać ludzi z zewnątrz.

G. K.: Tam jest perspektywa, czy jest sens dalej walczyć

Niektórzy z tego rezygnowali. Nie byli z nim.

G. K.: Jedna rzecz będzie napędzała ludzi wokół „Płomienia” – obowiązek służby w LWP. Generalnie nie jest to jeszcze Ludowe Wojsko Polskie z nazwy, stanie się w przyszłości. Jest masowy zaciąg, utworzyły się oddziały II Armii WP.Warunki były straszne, część byłych AK-owców trafiała z przymusu do tych jednostek.

Cześć uciekała, jak Osak czy Krzymowski, którzy przystąpili do dziadka.

 

G. K.: Były rozkazy, by oddziały 9. Dywizji razem z  34. i 35. Pułkiem przebijały się do walczącej Warszawy. Rosjanie ich rozbrajają albo aresztują. Intencje są jasne. 

Mój sąsiad opowiadał, że dziadek zorganizował 30 ludzi i mieli iść do stolicy. Daleko nie odeszli, Rosjanie ich zawrócili.

G. K.: „Płomień” miał kilku najbardziej zaufanych ludzi.

J. H. : Wymień ich

Kazimierz Osak z Anielki, Stanisław Sawicki, Franciszek Krzymowski z Wygnanki

G. K.: Kwestią, podnoszoną w czasie rozprawy, było „niedopełnienie obowiązków ujawnieniowych”. Aresztowanie „Płomienia” było związane z wcześniejszym aresztowaniem Krzymowskiego.

Dziadek był we wszystkich tych miejscowościach: Dziaduchach, Anielki, Nowinach. W dokumentach UB nie ma, że pobitego dziadka Mikołajczuk z Dziaduchów zawiózł do Anielki

J. H.: Można uśrednić liczbę ludzi, którzy byli przy nim?

Z każdej miejscowości ktoś  tam był.

G. K.: To co najmniej 30 osób, które można by było powołać pod broń. To była jedna z silniejszych bojówek. Jeżeli doliczy się do te oddziały, które próbowały być w lasach (Szkoła Podchorążych Skolińca), żaden rejon w okolicach nie był w stanie tak szybko wystawić taką grupę. Miał swoich ludzi nawet w Turowie

Ojciec pamięta dwukrotną wizyt dziadka w Berezie, bywał tam rzadko.  W Wygnance pomagała im Wochowa.

J. H.: Mają świadomość, że ’45  to nie żadne wyzwolenie

W którymś z meldunków mowa jest ” o jeszcze gorszej okupacji”

G. K.: Najlepszą ilustracją jest porozumienie, które ludzi szokuje i bardzo często jest źle odczytywane.  Tuż przed wkroczeniem Sowietów, w lasach turowskich spotyka się komendant obwodu z przedstawicielami gestapo. Ci ostatni przywożą ludzi do lasu. W tym samym czasie Tadeusz Golka „Adiutant” idzie jako zakładnik – żeby rozmowy coś przyniosły. Moim zdaniem, jest to porozumienie lokalne, nieformalne – bez przyzwolenia z góry. Chodziło o zabezpieczenie sobie sytuacji jednych i drugich.

Gestapo zobowiązuje się, że zwolni część aresztowanych AK-owców (przynajmniej z definicji), których mieli u siebie. Natomiast „Miller” składa takie zobowiązanie, że nie będzie podejmował żadnych działań, wymierzonych przeciwko Niemcom, w momencie gdy będą stąd uciekać. Pomysł jest taki – oni nie palą, nie mordują, po cichu się wycofują. Nikt o tym porozumieniu nie wie. My uzyskujemy ludzi.

Oni wiedzieli, że nic dobrego nie idzie.

G. K.: Moment zawieszenia pojawia się, kiedy między sierpniem ’44 a styczniem ’45 jest nagromadzona masa wojska.  Wtedy się ukrywali. Kiedy przesuwa się front, trzeba tworzyć administrację.  Okazuje się, że Płomień” ma dobre umocowanie wśród milicjantów, np. w Drelowie. Polskie Państwo Podziemne samo mówiło, że „musicie uczestniczyć w przejmowaniu władzy”. Musicie występować jako przedstawicielstwo realnej władzy polskiej, rządu na emigracji. Cześć osób w taki sposób trafia do milicji. Na samym początku, nie każdy milicjant  jest zły. Nawet Kuraś „Ogień” na Podhalu miał epizod z UB, ale ono miało być czymś innym. 

Po styczniu ’45 pojawia się sytuacja, że dotychczasowy komendant, sztab został rozbity. Co robimy dalej? Jest odgórny rozkaz o likwidacji AK. Ale w tym samym czasie jest mowa o organizacji „Nie”, a  później o Delegaturze Sił Zbrojnych. Nie ma komunikacji, kanały są spalone. Cały czas jest ciągłość – oni nadal czują się Armią Krajową, dalej w relacjach lokalnych starają się zachowywać spójność organizacyjną. Dopiero we wrześniu ’45 oficjalnie powstaje WiN. Do lutego ’46 nikt tą nazwą nie operuje. Nazywali siebie samoobroną, potem ZRO- Zbrojny Ruch Oporu.

Konspiracja to zwalczanie donosicielstwa, atakowanie ubecji, zbieranie informacji, dyscyplinowanie społeczeństwa. „Płomień”  jeździ po różnych miejscach, ma listy proskrypcyjne, tworzone przez wywiad. Ktoś donosi, ktoś był na UB, ktoś coś zrobił, ktoś starał się o przyjęcie na UB.  Publicznie wymierza karę – baty.

W Szóstce, na odpuście jeden człowiek szedł z matką na odpust. Ktoś powiedział: „Marczuki leżą na brzuchach”. Już wiedzieli, że spodnie ściągnięte, tyłek na wierzchu. To była kara za to, że kradli. Fizycznie mocno nie bolało, ale musiał wiedzieć i cała Szóstka wiedziała, że to są złodzieje.

G. K.: To działało w druga stronę. Ci ludzie byli jeszcze bardziej zapiekli. To oni odegrają znaczącą rolę w tworzeniu tej czarnej legendy.

Nie szli kraść, gdy wiedzieli, że partyzanci są gdzieś blisko. Bali się.

Jedną sytuację opowiedziała mi koleżanka. Zapytała swoją babcię, co pamięta.  Z niemieckiej okupacji pamięta, że zabrali jej dwóch braci. Był taki czas, że wieczorem przyszedł mój dziadek i powiedział jej ojcu, że może dziś jechać do Międzyrzeca i da się wykupić jego synów. Pojechał i wrócił z synami.

G. K. : Jan mógł liczyć na policję granatową. Niemcy byli bardzo operatywni

J. H.: Inaczej mówiąc, brali łapówki…

Nestoruk z Tłuścca opowiadał Łasiukowi, a ten ostatni mi – niedawno zginął w wypadku, miał 92-3 lata. Nie wiem, czy to nie było po ujawnieniu. Część z oddziału dziadka przeszła do milicji. Gdzieś w jakiejś restauracji w Międzyrzecu, dziadek przychodził do nich, jak oni tam jedli, pili. Siadał w drugim końcu sali i mówił im, żeby się wypisywali z milicji i UB, bo to nie jest nic dobrego.

W końcu, po kilku wizytach, nakazał im, by odeszli z milicji, bo inaczej „będzie z wami źle”. Nestoruk powiedział Łasiukowi: „ja sobie załatwiłem zwolnienie”. Jakoś to działało.

G. K.: Płomień miał dobre układy z komendantem z Drelowa- niepewnym dla komuny, miał epizod związany z konspiracją. 

W ’46 roku, 18 kwietnia giną ubecy – patrol WiN-owski zlikwidował transport 2 samochodów(najprawdopodobniej konwój aprowizacyjny), jadących z Białej Podlaskiej do Lublina – na początku lasu z Rzeczycy do Grabowca. Stworzono czarną legendę – rannych miano wrzucać na palące się samochody. Oni mieli czas, żeby się jeszcze popastwić. Wzięci do niewoli (3 ubeków, 2 milicjantów) nigdy nie wrócili, ślad o nich zaginął. Nie była to spontaniczna akcja, musieli mieć konkretne informacje.  Z „Płomieniem byli: Franciszek Rosiński „Zawisza”, Henryk Zieliński „Pantera”, Józef Nazaruk „Sapieha”, Marian Szabaciuk „Jastrząb”, Marian Kot, Tadeusz Golec „Dąbek” oraz Stanisław Rzepa, ps. „Lipa”.

UB-eków nie brali. Jeśli ktoś był z milicji, wypuszczali ich, cywilów…To była krzyżówka polnej drogi Rzeczyca – Jelnica i głównej szosy Kąkolewnica-Międzyrzec.

Marian Kot to był Marian Szabaciuk, przezywali go „Kot”. Ci, co dokładnie ich nie znali, myśleli, że był Marian Kot i Marian Szabaciuk. On był jednym z najmłodszych, a jego brat to dobry kolega mojego ojca.

G. K. : Być może w dokumentach ukryto, że ktoś ocalał. Wydźwięk był bardziej negatywny, że wszystkich zabrali do studni w środku lasu. Strach tam chodzić.

Normalny, zdrowy człowiek, jakby wpadł, sam by z tego nie wyszedł. Podobno tam wrzucili tych ubeków.

G. K.: Starano się stworzyć bazę partyzancką. Była próba odbicia części aresztowanych w ’43 r., powołano część „spalonych” (nie mogli wrócić do domu)żołnierzy do oddziału, który miał uczestniczyć w akcji. Nie powiodła się – Niemcy wcześniej wywieźli więźniów na Zamek. Był to podwaliny partyzanckiego oddziału – OP 35. Tworzyli bazy, meliny i zbierali się w ’44 r. Miejscem koncentracji w czasach mjr Konstantego Witkowskiego „Millera” były ziemianki, namioty w lasach turowsko-kąkolewnickich w miejscu starej gajówki. Przy niej miała być stara studnia. To miejsce, nawet po ’45 roku było jeszcze punktem kontaktowym, ewentualnie bazą do ukrycia się na pewien czas. Tam mieli być wrzuceni zabici ubecy. To się nie potwierdziło, korzystano z niej – było to jedyne źródło wody na tym obszarze.

Daniluk powiedział mi, że dziadek poinformował go o akcji dzień, kilka godzin wcześniej, że mają się spotkać w Rzeczycy. Dostali tam broń. Dziadek przywiózł ją na dwóch furmankach, rozdał ją. Po akcji musieli ją zdać i rozeszli się.

G. K.: W dokumentach IPN-owskich szczegóły akcji ,w trakcie przesłuchania zrelacjonował jej uczestnik – Tadeusz Golec „Dąbek”, który był bardzo krótko w oddziale. „Wysypał się” przy pierwszym przesłuchaniu. Akcją miał dowodzić Leon Sołtysiak „James”, ale mógł być aresztowany. „Płomień” nie  nazywa go „Jamesem”, „Gromem” itd., tylko wymyśla gościa o pseudonimie „Giro”. Gdy był u rodzeństwa Kotów, powiedział, że znalazł się tam przypadkowo i ich nie zna.

W zeznaniach obciążył nieżyjącego już Wacława Sierpińskiego „Greka” (zginął w Brzozowicy) i „Zawiszę”, Kazimierza Osaka, ps. „Jur” oraz nieznanych „Kmicica”, „Tońka” i komendanta obwodu, „Giro”. W dokumentach nie ma żadnego Tońka ani Giro.

To jest najfajniejsze u „Płomienia”- inni się wysypują, na dzień dobry zdradzają najdrobniejsze szczegóły. Mówią wszystko, co wiedzą. Facet siedział kilka miesięcy, zanim go zabito…

Był ranny, po operacjach

G. K.: Był na tyle odważny, że podczas procesu mówił, co mu robiono. Sam o tym pisze: „w dochodzeniu mnie bili, kopano mnie w głowę. Mówiłem, to co chcieli, a nawet podpisałem 10 kartek czystego papieru. Przed prokuratorem powiedziałem to, co kazano mi wyjaśnić w dochodzeniu, mimo że byłem przestraszony tym, co mi zarzucano, dlatego, że obawiałem się bicia i kopania (protokół z 30 marca ’48  r.). Jest do końca bezkompromisowy.

Nie wiem, czy jeszcze żyje człowiek, który siedział z nim w jednej celi. Mówił, że był kimś takim jak „starszy” sali. Przed capstrzykiem przychodził klawisz, stawali na baczność.

G. K. : „Płomień” miał pecha, bo trafił na dwóch radzyńskich ubeków –  sadystów(bardzo szybko awansowali, szli dalej) – Kazimierza Mierzwińskiego i Jana Kozłowskiego. Obydwaj go przesłuchiwali.

W dokumentach nie ma jednoznacznej sytuacji, że ktoś mówi; „Tak, to jest „Płomień”. Był w moim domu, zabił”. Kto zabił mojego męża? Nie wiem, od ludzi  tylko słyszałam, że zginął przez Grudzińskiego. Inny: Oskarżony jest jakby ten sam, który był u mnie w domu, ale twarz wydaje się szczuplejsza.

Jedna opisywała: niski, czarny, z wąsem, a dziadek był wysokim, szczupłym blondynem.

G. K.: Jak jeszcze zeznawali przed sądem? „W oskarżonym nie rozpoznaję osobnika, który był u nas w mieszkaniu, gdyż byli zamaskowani i byłam bardzo zdenerwowana”. „Od milicji dowiedziałem się, że w zabójstwie mojego brata brali udział Kołczyk i Grudziński”.