Może gdzieś tutaj. W błysku. Pierwszym wybuchu. A może łaskawiej: „fiat mihi secundum verbum Tuum”. Wolę. Zakręt zarzuciło brudnym śniegiem. Termometr wbity w okno. Stary, rtęciowy jeszcze. W zen jestem dobry, brava biję już tylko jedną dłonią. Ich odgłos odbierają misy tybetańskie. Pustka waży. Na pewno waży. Nikt jednak tego nie policzył. Próby rozpisania wzorów, przekraczają stronice tablic, kreda kruszy się szybciej niż zwykle. Jej kruchość wyczuwa granice pustki, stąd groźba nadspodziewanego kontaktu. On i ona nie mają pojęcia jak będzie. Sól na ulicy przypomina mi o nadchodzącej wiośnie. Tym razem nie wyczuwam zapachu kwiatów. Majaczy wąska droga z brzozami. Wiosną spod kory wychodziły życiodajne soki. Brzozo, pamiętasz? Te drugie były śmiertelne. Liście zakręcam w słoiczku i rzucam w prozę życia. Już pachną niczym kubańskie cygaro. Z kredy powstaje pył, z cygara dym, zaś pustka ugniotła ciasto. 250 stopni. Piekarnik. 30 wieczności, wyczuwam aromat. Talerzyki, łyżeczka i niespodziewany gość. Brrrredzisz! Nalej wódki. Do takiego ciasta? Może kiedyś zrozumiesz. ..