Nagle słyszę cichy jęk. Nadstawiam ucha. Nie… to niemożliwe. Wracam do przerwanej pracy, ale po chwili jęk jest już głośniejszy. Ktoś krzyczy. Boże, to niemożliwe! Przypadam do ziemi i sam się z siebie zaczynam śmiać, bo kto i po co miałby chcieć mi zrobić krzywdę? Nikogo na pewno tam nie ma. To tylko mój mózg, który nie radzi sobie z samotnością, zaczyna mi podsuwać takie obrazy i dźwięki.

A jednak nasłuchuję przez chwilę z nadzieją, mimo że nie ma prawa tutaj nikogo być. To krzyczy kobieta. Jak lunatyk ruszam i idę w tamtą stronę. Coś krzyczę, sam nie wiem, co, ale ta kobieta chyba mnie usłyszała… Kim ona jest? Skąd się tu wzięła?

– Niech mi ktoś pomoże… – jej głos jest słaby, ale słyszę już, skąd dobiega. Jest za załomem muru, pod dachem. Nawet nie mam latarki, żeby oświetlić sobie drogę, ale idę do tego głosu, odgarniam gruz.

– Idę! Gdzie pani jest?

– Aaaaa!!!…. Niech mi ktoś pomoże…

Słyszę kolejny krzyk. Próbuję biec, ale się potykam. Nie mogę wstać. Noga zakleszczyła mi się między rozbitymi cegłami. Jeszcze wczoraj, jeszcze godzinę temu pewnie bym siedział spokojnie i czekał aż zamarznę. Teraz za wszelką cenę chcę się wydostać. Kostka boli, jest przyciśnięta, kobieta krzyczy coraz głośniej. Znajduję jakiś pręt, którym podważam cegłę i utykając, ruszam dalej. Wreszcie ją widzę. Leży, a raczej siedzi na rozwalonej kanapie. Ma na sobie podarty płaszcz, sukienkę. Włosy ma w nieładzie i trzyma się za brzuch. Słyszy moje kroki i na moment nieznajoma otwiera oczy.

– Proszę mi… pomóc… Tak… boli… – próbuje się przekręcić na bok, ale nie daje rady.

Już jestem niedaleko i widzę, że o mój Boże, że ona jest w ciąży!

– Co pani jest?

– Boli… Proszę mi pomóc… Spójrz. Chyba rodzę, do cholery.

Otwieram usta, siły mnie opuszczają. Nie wiem, co robić. Umiem zabijać, ale nie umiem przyjąć dziecka na świat. Na szczęście udaje mi się opanować nerwy, chociaż ręce mi się trzęsą.

– Proszę poczekać, tu niedaleko była apteka. Zaraz wrócę.

Przybiegłem z jakimiś bandażami, wodą, jodyną. Miałem ze sobą pieluchy. Nie wiedziałem, co się dzieje. Nie wiedziałem, czy śnię, czy to się dzieje na jawie. Cała moja wiedza medyczna pochodziła z jednego, krótkiego kursu w wojsku, ale na miły Bóg, tam uczyli nas tylko jak zatamować krew czy usztywnić złamaną nogę. Widziałem wiele filmów, na których zawsze w takich sytuacjach biegało się z prześcieradłami i gorącą wodą. Pomogłem, jak umiałem, tej kobiecie, której imienia nawet nie znałem.

Urodziła chłopca, przytuliła go do piersi, popatrzyła na mnie, uśmiechnęła się, a potem usnęła. Przykryłem ją swoją kurtką. Było bardzo chłodno. Naznosiłem patyków i rozpaliłem ognisko. Przez chwilę bałem się, że umarła, ale upewniłem się, że wszystko było dobrze – oddychała tak spokojnie i cicho. Siedziałem przy nich i bałem się poruszyć, chociaż mróz przenikał mnie do kości, a z oczu leciały mi łzy. Bałem się, że to nie może być prawda i jak zamknę oczy, to ona i dziecko znikną, albo stanie się coś, co tę scenę przekreśli. Nie wiem, czego się bałem, ale cały drżałem. Tylko, że teraz oprócz strachu, po raz pierwszy od dawna poczułem siłę i determinację. Jeśli przeżyła ona, to może ktoś jeszcze? Nie wiem, jak długo to wszystko trwało, ale kiedy się obudziła, wstawało już słońce. Patrzyła na mnie i milczała.

– Pójdę po wodę, znajdę coś do jedzenia. Mieszkam tu niedaleko. Proszę się stąd nie ruszać – powiedziałem i zdałem sobie sprawę, jak to ostatnie zdanie głupio zabrzmiało. – Zaraz wrócę.

Idę przez pogrążone w ciszy i śmierci miasto. Okazało się, że ktoś tu jeszcze jest. Może znajdę jeszcze innych ludzi i zaczniemy wszystko od nowa? Albo po prostu zbudujemy jakiś dom i będzie razem szukać jedzenia. Bez wielkich słów i oczekiwań. Z głodu i zimna trzęsą mi się ręce. Stąpam ostrożnie, kostka mnie już prawie nie boli, ale nie chcę złamać nogi w ja­kiejś dziu­rze. Chcę tam wrócić i zabrać do siebie tę kobietę i jej syna. Teraz już ma znaczenie to, jak się nazywam. Jestem Joseph Carpenter.