Wybiegaliśmy rankiem na ulicę, by wpatrywać się w mknące z wielkim gwizdem i hukiem tuż nad ziemią eskadry .To właśnie lecące trójkami „Migi”, oraz dość często pojawiające się w błękitnych przestworzach dwupłatowce zwane popularnie i żartobliwie „kukuruźnikami”, były dla nas najlepszą prognozą, iż nic nie jest w stanie zakłócić nam beztroskiej i pogodnej aury dnia dzisiejszego.


W pośpiechu przystawialiśmy po jednym uchu do telefonicznych słupów, by w biegnącym po drutach głosie znaleźć potwierdzenie
naszych nieomylnych zwykle przewidywań.

Zanurzając stopy w rozgrzanym słońcem piasku, maszerowaliśmy mijając „krochmalnię” i „papiernię” by dotrzeć w okolice „rybakówki”,
gdzie w tak zwanej „rynwie” zażywaliśmy najrozkoszniejszych w świecie kąpieli.

Wciskały ręce między uda dziewczynki i tworzyli z własnych dłoni prowizoryczne futerały chłopcy wbiegając z rozpędem do wypływającej
spod podziemnego przepustu przezroczystej wody, by ktoś przypadkiem nie zauważył tego, co na długo przed nami widzieli już nasi rodzice.
Przepływająca tędy bezpośrednio z Czarnej Rzeki woda, tworzyła jednocześnie niewielkie rozlewisko, w którym ze względu na bardzo
zróżnicowaną głębokość, mogły rozkoszować się iście rajską wodną przygodą wszelkie dwunożne organizmy, bez względu na wiek, wzrost,
płeć … tudzież preferowaną dowolnie pozycję.

– Chodź Romuś ! – Chodź ! – Nie bój się ! — zachęcał Lonek trzymając się żelaznej poręczy przy betonowym podeście, z którego przy pomocy ogromnych kołowrotów podnoszone lub opuszczane były drewniane stawidła. Stąd ze znacznej wysokości, a więc i z niemałym hukiem opadała spiętrzana przed śluzą woda, tworząc po drugiej stronie swoisty sztuczny wodospad, pod którym sprytny „Sobolik” wyłuskiwał spomiędzy kamieni tłuste, patelnianych rozmiarów i niepoślednie w swoim smaku miętusy.

Nie byle jakim zuchem okazywał się śmiałek, który tuż przed mostem i wobec „starszyzny”, potrafił przepłynąć całą szerokość Czarnej Rzeki. Styl – dowolny, ale z reguły – „pieskiem”. Wszelkie niepowodzenie równało się ustaloną uprzednio zakładem ilością średniej mocy kopniaków w miejsce … tradycyjne.

Wracaliśmy ociekający wodą obok obstawionego furmankami od strony rozlanej po bagnistych zaroślach rzeki, młyna – „Papiernia”. Tu, choć to nie czas sianokosów, niósł się intensywny zapach siana, który po zmieszaniu się z czynnikami związanymi z dłuższą obecnością koni i charakterystycznym aromatem wydobywającym się z wnętrza młyna w wyniku przetwarzania się na mąkę mielonego ziarna, stwarzał jedyny w swoim rodzaju, niezapomniany i niepowtarzalny mikroklimat. Budził nas , pod jesień już, przeciągły i przenikliwy gwizd sygnalizujący początek zmiany w pobliskiej „Krochmalni”,położonej na końcu ulicy Białobrzeskiej, a w najbliższym sąsiedztwie także i Wesołej.

– A jakiż nieprawdopodobny zaczynał się tu ruch … ? !

Z możliwie wszystkich ulic, a także ze wszystkich piaszczystych, błotnistych i utwardzonych dróg oraz dróżek, ciągnęły załadowane
kartoflami fury, prosto na przygotowany pod skład ogromny krochmalniany plac. Sprężała się dniem i nocą około czterdziestoosobowa załoga, by racjonalnie i z pożytkiem wykorzystywać przewidywany oraz przeznaczony na przemysłową działalność czas.

Od ręki odbierali swoją należność dostawcy, przy czym, aby uniknąć tzw. „pustych przebiegów”, załadowywali swoje wozy ubocznym wytworem powstającym przy produkcji mąki ziemniaczanej, czyli popularną „pulpą”, wykorzystywaną w gospodarstwach jako
wartościowy składnik konsumenckich kompozycji dla wszelkich czworonożnych członków gospodarskiego inwentarza.

Tak oto, od 1902 roku służyła dobrodziejka krochmalnia społeczeństwu Kocka i okolic, znosząc dzielnie trudy przetrwania w czasie pierwszej i drugiej wojny światowej, okres modernizacji i dynamiki w latach powojennych, dopóki mieniący się „bezkrwawymi rewolucjonistami i
zbawczymi reformatorami”, a złodziejskim i bandyckim ideom zaprzedani „prywatyzatorzy”, nie dopięli swego rujnującego przeważającą zdecydowanie część narodowej gospodarki dzieła.

Mieszając z błotem wszystko poprzednie, zapomnieli w ferworze kołtuńskiej szarży skąd się wzięli i z jakim gnojem należałoby pomieszać ich zasrane tytuły, dyplomy, zasługi i godności.

– Zapłakałby Firlej. Zapłakałaby Jabłonowska. Zapłakałby Wielopolski … a i hrabia Żółtowski też by zapłakał widząc nędzne szczątki tego wszystkiego, co z „peerelem” nic wspólnego przecież nigdy nie miało.

– Nie nasze to jednak zmartwienie kto i kiedy zapłacze nad miejscem pochówku totalnych marnotrawców i narodowych zwyrodnialców.

– Bo czyż to nie ich zacni ojcowie i dziadowie w najtrudniejszym, także powojennym już czasie, dnie i noce pracowali w pocie czoła by zrujnowany nie tylko wojną kraj na nogi postawić … ? – Czy chcąc tworzyć coś bardzo nawet wątpliwie „lepszego” należy wszystko totalnie i doszczętnie zburzyć … ?
– W imię jakiegóż to i czyjego interesu – pytam ?
– W imię jakiego i czyjego dobra ? !
Należałoby chyba najpierw jednak narodu zapytać jakim i czyim batem chce mieć zerżniętą chudą dupę.
– Czy go młócić drewnianą czy żelazną pałką ?
– A może wychłostać go złotym rzemieniem, jeżeli jakiś skurwysyn zechce dobrze zapłacić ?

Konkluzja w tym względzie może rysować się jedna i najprostsza z możliwych : jedno totalne i powszechne oszukaństwo !
Nie raz dawali nam lekcje sąsiedzi i nie sąsiedzi, a my – niczym pasierbowie na łonie własnej Matki Ojczyzny przybieramy sobie
najrozmaitszych, koniec własnego nosa widzących tatusiów, by wiedli nas w sobie tylko znanym kierunku bez względu na nasze potrzeby,
ambicje, trudności i oczekiwania.

– A może by tak, nie samobiczując się oczywiście, przyjąć dobrowolnie formułę takiej specjalnej monarchii, gdzie sam król pan będzie prawdziwie polski, patriotyczny, sprawiedliwy i żelaznoręki … ?