Gdy byłem mały każde wakacje spędzałem u babci na wsi. Pamiętam stary sad na końcu wsi, zarośnięty wysoką trawą. Bałem się tam chodzić, wystraszony wiejską legendą o morderstwie, które ktoś tam kiedyś popełnił. Gospodarstwo stało puste i niszczało. Nikt nie chciał go kupić. Pewnego dnia poszliśmy tam z Piotrkiem, synem sąsiadów. To był taki nasz test na bycie mężczyzną. Ile mogliśmy mieć lat? Osiem, może mniej?


Przeszliśmy przez dziurę w płocie. Trawa była naprawdę wysoka, prawie całych nas zakrywała. Szeleściła od milionów owadów. Obrastała pokrzywione drzewa, pnąc się po liściach. Przez tę plątaninę majaczył zarys drewnianego domostwa. Ślepe okna i drewniane, szerokie drzwi, które nagle zaskrzypiały i rozwarły się, jak ogromna paszcza. Nigdy nie zapomnę tego dźwięku i ciemności, który wychynęła w tamto letnie popołudnie.

Rzuciliśmy się niemal równocześnie do ucieczki. Tylko, że ja miałem mniej szczęścia. Może zadecydował ten ułamek sekundy, o który dłużej wpatrywałem się w wilgotną ciemność rozwartych odrzwi? Może coś tam ujrzałem? Zarys, błysk, zgęstniały mrok? Nie wiem, nie pamiętam. Nie chcę pamiętać.

Gdy zacząłem się odwracać ujrzałem plecy Piotrka. Biegł, był już przy płocie, przeciskał się przez dziurę. Dlaczego wciąż stałem w trawie, w środku tego zarośniętego sadu?

Coś mnie trzymało. Kurczowo i sztywno. Obwinęło się wokół kostki. Nie mogłem uwolnić nogi, chyba krzyknąłem, ale bałem się spojrzeć do tylu, by ta ciemność z drzwi nie pochwyciła mnie. Nie wciągnęła do środka.
Piotrek zniknął już w szczelnie, gdy szarpnąłem po raz ostatni, czując jak opadam z sił. Przewróciłem się, prosto w rozwiane włosy trawy. Jej szelest, jej głos, mroczna melodia prawie mnie odurzyła. Ale poderwałem się. Kulejąc dopadłem ogrodzenia i niemal się przez nie przebiłem boleśnie raniąc o stare deski.

Na upiorną chwilę zaklinowałem się w szczelinie. Zrozpaczony sięgnąłem ręka w poszukiwaniu przyjaciela, ale jego już tam nie było. Biegł co sił przez niewidoczne stąd pole. Zostałem sam. Zaklinowany w skrzypiącym ze starości płocie, z nogami zapadłymi w bujną trawę pokrzywionego sadu, z domem, który miał rozwartą szczękę drzwi, przez które buchała ciemność. Ciemność, która snuła się wśród szeleszczących włosów trawy, snuła się do płotu, niczym ciemny dym, do szczeliny, gdzie sterczały moje nogi.

Tamtego dnia umarł mój ojciec. Potrącił go samochód, dokładnie wtedy, gdy wybraliśmy się na wyprawę do starego sadu na skraju wsi, w poszukiwaniu naszej męskości. Czy była to inicjacja?

Otworzyłem oczy. Głowa pulsowała mi miarowo. Spróbowałem wstać. Świat zawirował. Powoli usiadłem na ławce. Znajdowałem się na jakimś małym, prowincjonalnym dworcu. Dotknąłem twarzy, była opuchnięta. Poruszyłem szczęka, przeszył mnie ból.
Chyba nie miałem niczego złamanego. Dotknąłem językiem podniebienia. Czułem słodki smak krwi. Chyba brakowało jednego zęba. Nie byłem pewien.

Obrazy pojawiały się stopniowo. Stary sad, drzwi do opuszczonego domu, ciemność, trawa, powykrzywiane konary jałowych drzew, strach, śmierć….

Przed czym uciekam, tato?

– Stachu?

Obejrzałem się.

– Stachu, to ty?

Przede mną stał Sikor, z którym kiedyś myśleliśmy o założeniu własnego wydawnictwa. Tylko, że on z tego wyrósł i zajął się sprzedażą soków Hortex. Miał służbową brykę, stałą pracę i spokój.

– Szykor – jęknąłem.

– Stachu, co ty tu, kurwa, robisz?

– Jak to co? Przyjechałem na imieniny, do Andrzeja.

Ta myśl dodała mi siły. Uczepiłem się jej, niczym ostatniej deski ratunku. Będzie ciężko, u Andrzeja nigdy nie ma przebacz, wódka leje się strumieniami, ale dam radę. Dwie, góra trzy lufki i wracam do domu.

– Kto cię tak urządził?

– A gnoje jakieś. Nie ważne.

– Ty może ja zadzwonię po karetkę? Kiepsko wyglądasz.

– Nie, nie, nie trzeba. – podniosłem się ciężko z ławki – Andrzej już jest?

Sikor popatrzył na mnie nieprzytomnym wzrokiem.

– Nic mi nie jest. – Powtórzyłem z naciskiem. – To jak, idziemy?

– Gdzie ty chcesz iść?

– Jak to gdzie? Na imieniny, do Andrzeja.

Sikor spojrzał na mnie ze szczerą troskę, czym trochę mnie wystraszył.

– Stachu, chyba musimy jednak jechać do szpitala. Źle z tobą. Chyba te gnoje za mocne cię poturbowały.

– Czuję się dobrze. Walnę dwie lufki i będzie dobrze. Ja muszę do Andrzeja, na imieniny. Rozumiesz? Muszę. Co tak się na mnie gapisz?!

– Ty nic nie pamiętasz?

– A co mam pamiętać?

– Co robiłeś wczoraj.

Sikor przyjrzał mi się uważniej. Jego twarz nagle spoważniała i stała się starsza.

– Pamiętasz, gdzie byłeś wczoraj? – spytał.

– Tak, to znaczy, wiesz… Chyba pokłóciłem się z żoną, więc wypiłem trochę i wiesz, zaległem gdzieś w rowie. Kurwa, jakie to znaczenie?! Ja muszę na imieniny.

– Stachu.

– Co?!

– Imieniny były wczoraj. Byłeś na nich. Nie pamiętasz? Kurwa, stary zalałeś się jak zwykle. Kazałeś się odprowadzić do kolejki, że niby musisz wrócić. Wsadziliśmy cię z Andrzejem do ostatniego pociągu.

– Wczoraj? Jak to wczoraj? – Opadłem na ławkę. Nawet nie czułem bólu w żebrach. – Który dzisiaj?

– Piętnasty.

– Spiłem się u Andrzeja, jak zwykle…? Wróciłem… kolejką do …Ale przecież…

– Staszek?

– Spiłem się, mówisz, spiłem się…

Zimny wiatr przeszył mnie na wylot. Był już wieczór. Siedziałem skulony na dworcowej ławeczce. Sikor coś tam jeszcze do mnie mówił, ale już go nie słuchałem. Myślałem o mroku, który wychynął w tamto popołudnie ze starej, opuszczonej chałupy na skraju wsi. Myślałem o ojcu, którego prawie nie pamiętałem. Myślałem o wielu rzeczach.

Warszawa, koniec lata 2006.

Koniec