Na dworcu kupiłem bilet w kasie i nie śpiesząc się poszedłem na peron. Kolejka miała przyjechać za dziesięć minut. Spojrzałem na zegarek. Przysiadłem na skraju ławeczki. Zbliżałem się do czterdziestki. Ile mogłem mieć jeszcze przed sobą życia? Dziesięć, piętnaście lat, w których mogłem coś jeszcze stworzyć. A potem już wegetacja i rozpamiętywanie.


Aby do Andrzeja, pomyślałem. Potem jakoś to będzie. Nie mogę się tylko nawalić. Nie mogę się upić. Butelka wyborowej miała przyjemnie znajomy kształt. Przełknąłem ślinę. Cholerny kutasina, król redakcji. Kryminały każe mi pisać, kurwa, romanse. Ja mu jeszcze pokażę. Wszystkim wam pokażę.

Kolejka przyjechała dwie minuty po czasie. Wagon był pusty. Wsiadłem do środka i zająłem miejsce przy oknie. Czekało mnie jakieś czterdzieści minut jazdy, potem piechotką może ze dwa, trzy kilometry. Już nie pamiętam. Nie pamiętałem nawet dobrze wczorajszego wieczoru. Chyba się pokłóciliśmy. Tak, na pewno się pokłóciliśmy. Przecież jak zwykle poszło o imieniny u Andrzeja. Spodziewałem się awantury, wiec przyszedłem już na lekkim rauszu. Potem trzask, trzask i wyrzuciłaś mnie z domu. Dalej to już proste. Bar u Janka, kilka piw, pół litra i obudziłem się na trawie. Tak, ale tym razem ci udowodnię. Udowodnię ci, że nie miałaś racji, wrócę dziś z imienin trzeźwy jak ta lala. Zobaczysz.

Muszę zmienić coś w swoim życiu, zawalczyć, jak mężczyzna. Dziś już nikt nie walczy, może i tak, ale ja będę. Od tych imienin, od tych cholernie ciężkich imienin u Andrzeja, zmienię swoje zasrane życie. I dam w mordę tej starej kutasinie z redakcji.

Na następnej stacji wsiadło dwóch chłopaków. Mogli mieć po jakieś siedemnaście, osiemnaście lat. Gnoje. Byli w wieku mojego syna. Spojrzałem w ich stronę i trochę mnie zmroziło. Patrzyli na mnie obaj, bez słowa, w skupieniu. Gdy nasze oczy spotkały się, jeden z nich, ten wyższy uśmiechnął się. Nie spodobał mi się ten uśmiech. Odwróciłem twarz do okna, czując jak serce zaczyna mi szybciej bić.
Kolejka jechała miarowo. Na kolejnej stacji nikt nie wsiadł. Drzwi otworzyły się i zamknęły, niczym w pustej poczekalni. Ruszyliśmy. Tamci jakby na to czekali. Wstali jednocześnie.

– No, dziadek, co tam chowasz w tej torbie? – Spytał ten wyższy. Miał pękniętą wargę i kilka krost na brodzie.

Drugi przytrzymywał się poręczy, przyglądał mi się z lekkim uśmieszkiem.

– O co wam chodzi? – Spytałem.

– Nie sraj, nic ci nie zrobimy.

– No, dawaj! – warknął drugi z chłopaków i ruchem głowy wskazał na moją torbę. – Co tam chowasz?

Miałem w niej butelkę wódki. Bezwiednie przycisnąłem ją do siebie.

– Dawaj, kurwa! – warknął tez z rozciętą wargą i chwycił mnie za klapy kurtki.

Odepchnąłem go i poderwałem się z siedzenia. To na chwilę ich zaskoczyło, odskoczyli o pół kroku. Byli w wieku mojego syna. Zawahałem się. Kolejka wtoczyła się w zakręt. Zatoczyłem się w stronę okna. Poczułem jak koło oka przelatuje mi pięść.

– Masz kurwo! – Wrzasnął jeden z nich.

Poczułem silne uderzenie w podbródek, aż zgrzytnęły mi zęby. Zatoczyłem się do tyłu. Torba z butelką wypadła mi z ręki. Uderzyłem plecami o coś twardego. Nim zdołałem odzyskać równowagę czyjaś pięść wbiła mi się w żołądek. Zgiąłem się w pół, czując, że zaraz zwymiotuje. Osunąłem się na podłogę. Słyszałem przytłumione przekleństwa. Zaczęli mnie kopać.