Silnik autokaru warczał usypiająco, podczas gdy opadająca głowa co chwilę podskakiwała na wybojach. „Po cholerę ci to wiedzieć?” – pobrzmiewało w niej pytanie sprzed kilku miesięcy. Jednak intuicja, w której istnienie nie wierzył oraz zwierzęcy instynkt podpowiadały mu, że ten ostateczny czas najlepiej przetrwać w opuszczonym nie wiedzieć, kiedy rodzinnym gnieździe, blisko kości nieznanych przodków. Aby tam umrzeć i odrodzić się niczym feniks z popiołów. Choć nie miał zamiłowania do literatury (czytał mało, uważając złożone z dwudziestu kilku liter kompozycje głosek, słów i zdań za pretensjonalne nijak się mające do piękna ciągów liczbowych), jednak ta pretensjonalna ornitologiczna metafora wydawała mu się świetnym wytłumaczeniem sytuacji, w której aktualnie się znajdował. Lubił ptaki, uwielbiał latanie. Gdyby wierzył w reinkarnację to chciałby odrodzić się w przyszłym życiu jako najbardziej wolny z nich ptak wodny. Na przykład albatros wędrowny lub oceannik maoryski.

Tak myślał, patrząc przez okno autokaru na ciemniejący równinny krajobraz. Trzygodzinna podróż zbliżała się do końca. Właśnie wjeżdżali do docelowego miasta. Nieznanego, lecz wiele obiecującego, bo tuż za przydrożną biało-czarna tabliczką z napisem „Lublin” ujrzał kamienną rzeźbę, przedstawiającą wspartego na tylnych nogach kozła, skubiącego kiść winogron. Co prawda wolał steki, ale teraz nie pogardziłby duszoną w ziołach koźliną z lampką dobrze schłodzonego, białego wina. Od kilkunastu godzin nie miał nic w ustach, nie licząc izotonicznego napoju, jaki zapobiegliwie trzymał w kabinie pilota oraz falafela, którym poczęstował go niedawno jeden z nowo poznanych towarzyszy podróży. Autokar zatrzymał się -o dziwo! – nie przed hotelem, lecz vis a vis ogrodzonej drutem kolczastym przestrzeni, na której w przedwieczornej szarówce majaczyły niskie baraki i postrzępiony prostokątny monument. Dotychczas elokwentni towarzysze podróży nagle ucichli i skierowali się w stronę bramy wejściowej. April spojrzał na zegarek. Południe. Szybko skorygował różnicę czasu.

-Osiem godzin do the End of The Word As We Know.

Zakomunikował przewodnikowi grupy, że ma do załatwienia pewną sprawę rodzinną, co ten przyjął z milczącym skinieniem, a następnie udał się w kierunku pobliskiego postoju taksówek.
Szofer zapraszająco uchylił drzwi auta o nieokreślonym, ale z pewnością nie w żółtym kolorze.

-Na Walecznych, Starą Kalinę, Lubartowska? -zgadywał, zerkając na wsiadającego.

Czarny pielgrzym energicznie wszedł do pojazdu usiadł na tylnym fotelu auta. Zamiast odpowiedzi wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki małą kopertę z nabazgranymi „Y” a następnie podał jej zawartość- lekko zmiętą, zapisaną kartkę. Kierowca przebiegł wzrokiem po rzędach niezrozumiałego pisma, rozpromieniwszy się dopiero przy ostatniej linijce.

– Znam ten adres. To niedaleko.

Włączył kierunkowskaz, skręcił kierownicę, nacisnął pedał gazu, kontynuując monolog:

-Z Warszawy, prawda? Z lotniska? Trzy godziny po wertepach. niewyjęte Nie mogliby nam zrobić porządnej autostrady? Albo lotniska? W Niedzwiadzie czy w Świdniku? Latalibyście sobie z tych Niu Jorków i Telawiwów prosto do waszych cadyków.

Z zewnątrz dobiegł głuchy huk

-Słyszysz pan? Strzelają już, choć do północy ho ho! zresztą głupcy nie wiedzą, że dwudziesty pierwszy wiek to za rok. Zwierzaków szkoda, wariują dziś ze strachu. Masz pan psa albo kota? -spojrzał w tylne lusterko, i nie czekając na odpowiedź ciągnął:

-Ja też a sąsiadka z góry ma kota. W zasadzie dwa- jednego w głowie a drugiego żywego, Polduś go woła, „Leopold”, znaczy się, a na kanarka „Rudy”, choć on żółty, stara wariatka. …po co ja to panu mówię, kiedy widzę, że pan nicht fersztejen? Jesteśmy miejscu! Lipowa! Ten dolars plis. Fenk ju!

Nie tak to sobie wyobrażał. Prędzej spodziewał się jakieś omszałej macewy na zarośniętym bejt ohelu albo dwu nazwisk na kamiennej tablicy, pośród setek innych nazwisk na jednym z którychś widzianych w telewizji strasznych miejsc zagłady. Tymczasem stał pośród kwartału nagrobków, przed granitowym łacińskim krzyżem, na wprost granitowej tablicy z wyrytymi trzema epitafiami, z których pierwsze nie wzbudziło w nim żadnych uczuć, drugie przyprawiło o gwałtowne bicie serca a trzecie sprawiło, że serce na chwilę zamarło.

 Śp.
Leopold Kwiatkowski
1914-1944
Oddał życie za Polskę

Śp.
Marianna Kwiatkowska
1922-

Śp.
Rudolf Kwiatkowski
Urodzony i zmarły 1 kwietnia 1945
Powiększył grono aniołków
#