Opowieść majora drogówki

W ukraińskiej gazecie przeczytałem dowcip. Potem doszedłem do wniosku, że nie był to dowcip, a gogolowski płacz przez łzy. Brzmiał on mniej więcej tak: „Mamy rok 2009. Według oficjalnych danych od upadku Związku Radzieckiego wyjechało z naszego kraju za chlebem 3498 fizyków, 4562 chemików, 8473 humanistów z doktoratem, 23490 informatyków, 2678 inzynierów budownictwa, 54298 nauczycieli. I ani jeden DAI-sznik”.

DAI-sznicy to funkcjonariusze milicji drogowej (DAI – Derżawna Awtoinspekcija”). Skrót adekwatny jest do postawy, jaką demonstrują pracownicy tej instytucji wobec zatrzymanych kierowców. Dlaczego żaden nie wyjechał, postaram się pokrótce opowiedzieć.

Na jakimś raucie rozmawiałem z człowiekiem, który przedstawił się jako major DAI. Próbował ciągnąć za język w sprawie zarobków, w sprawie rzekomego łapówkarstwa polskiej służby konsularnej (o czym później), o warunkach mieszkaniowych, wszystko po to by się pochwalić, że mieszka w dużym domu z ogrodem.

– O, to ciekawe – zauważyłem – rozumiem, że ma pan ten dom z milicyjnej pensji? Czy może żona dobrze zarabia? A może spadek?

Major był nieco podpity, więc dał się podpuścić i powoli objaśniał mi schemat działania. Wyszło na to, że o ile oficjalne jego zarobki wahają się w granicach 2500 hrywien (naówczas ok 250-300 USD ), to te nieoficjalne oscylują w granicach 1000 USD. Dziennie.

-Oczywiście w dni robocze, bo niech pan sobie wyobrazi, że 8 dni w miesiącu jest przymusowo wolnych! A skąd ten tysiąc dolarów? No bo, niech pan sobie wyobrazi, w naszej komendzie jest nas około trzydziestu. Ale nade mną jest tylko trzech – podpułkownik, pułkownik i generał. I ja im muszę odpalać dolę. Ale cała reszta składa się na mnie! Szeregowcy na sierżantów, ci porucznikowi itd., po odliczeniu doli dla wierchuszki to tak tysiąc zostaje.

W pewnym momencie chyba zaczął zdradzać poważne tajemnice, chociaż jeśli mówił o tym tak otwarcie, to są to tajemnice poliszynela? Okazało się bowiem, że choć formalnym właścicielem sprzętu (czyli radiowozów i radarów) jest państwo, to rzeczywistymi dysponentami są generał i pułkownik, którzy przecież nie zniżają się już do tego, by stać na drodze i użerać się z ludźmi. Oni po prostu za określoną sumę „wynajmują” radary i inny sprzęt. Przy czym, w regułach rynkowych, cena wynajmu uzależniona jest od kilku czynników takich jak szarża wynajmującego, dzień (czy to weekend, czy dzień wypłaty wynagrodzeń), miejsce, w którym ma się „pracować” itd.

A propos miejsca, tu znowu dygresja z opowieści innego milicjanta – to prawo do dyżurowania w dobrych miejscach kosztuje nawet kilka tysięcy dolarów miesięcznie. A jakie to miejsca? A np. skrzyżowania, na których znaki poziome przeczą znakom pionowym. Na jezdni namalowane jest, że można skręcać z danego pasa w prawo, podczas gdy znak pionowy mówi, że nie. Albo okolice popularnych klubów w weekend nad ranem…

Znajomy (Polak) mieszkający przez pewien czas w Odessie opowiadał mi, że poznał pewnego razu w nocnym klubie piękne dziewczę, które zaprosiło go do kontynuowania znajomości w jej domu. Mimo spożycia alkoholu wsiedli do jej mercedesa, którym sama kierowała. Gdy ruszyli, okazało się, że jedzie delikatnie mówiąc, krzywo. Dwieście metrów dalej zatrzymała ich DAI. Nowopoznana towarzyszka nie spoglądając nawet na milicjanta, otworzyła skrytkę „którą ma na takie okazje”, opuściła szybę, nie patrząc na funkcjonariusza dała mu sto dolarów, on zasalutował, odjechali.

Wróćmy do majora. A dlaczego był już majorem w tak młodym wieku (na moje oko, mimo iż za kołnierz nie wylewał, co mogło go trochę postarzać, wyglądał na 30-32 lata). Okazało się, że podobnie, jak w naszym kraju o awansach we wszelkich służbach państwowych każdego szczebla, czy to mundurowych, czy cywilnych, nie decydują, rzecz jasna, kompetencje, wiedza, zasługi, pracowitość i inne tego rodzaju niepotrzebne nikomu cechy, lecz coś innego. W Polsce jest to kryterium towarzysko-genetyczne. Na Ukrainie jest jeszcze ścieżka, którą można obejść brak dobrego urodzenia lub posiadania „popychacza” – można sobie stanowisko po prostu kupić. Oczywiście, że sierżancina nie zostanie od razu pułkownikiem, ale może zostać nim znacznie szybciej. Nasz major jak widać nie był w ciemię bity i wiedział, jak się takie rzeczy załatwia. Natomiast dom zaczął budować jeszcze, gdy był zwykłym sierżantem. Z rozmysłem i konsekwentnie. Dom buduje się od fundamentów, tak więc gdy już mógł jako tako wybierać sobie miejsce patrolowania, stał obok fabryki cementu. Gdy kierowca ciężarówki nie miał przy sobie dokumentu potwierdzającego ilość załadowanych na pace worków, to pożegnać się musiał nie tylko z kilkoma groszami, lecz również z kilkoma workami cementu. Potem była cegielnia (czy też wytwórnia pustaków, takich szczegółów już nie pamiętam), dalej tartak (no bo krokwie i inne elementy dachu) itd. Na końcu były kamieniołomy, gdy trzeba był skalniaczek w ogródku urządzić.

Wielokrotnie mnie zatrzymywała milicja drogowa Ukrainy. Za wykroczenia prawdziwe (z reguły niewielkie przekroczenie prędkości) i urojone. Korzystałem jednak z immunitetu dyplomatycznego i nie można mnie było karać mandatami. Któż jednak odmówi sobie jazdy 120km/h tam, gdzie można 100? Zwłaszcza na pustej drodze?

Po drodze z Kijowa do polskiej granicy w Dorohusku praktycznie cały czas jest droga szybkiego ruchu, nie wjeżdża się do miast (z wyjątkiem zagrabionych Polsce Kowla i Sarn, które mija się obwodnicą). Tak więc nawet nie spiesząc się zbytnio można te 500 km pokonać w 5 godzin. Po drodze czeka jednak na nas kilka pułapek. Jedna to taka, że w pewnym miejscu na tej drodze, gdzie można jechać 100 (albo i 110), gdzie droga biegnie otoczona z dwóch stron lasem, nagle, bez żadnego logicznego uzasadnienia stoi znak z ograniczeniem prędkości do 50. Nie ma tam zabudowań, ostrego zakrętu, zwężenia drogi. Jest za to, 200-300 metrów za znakiem, na polance, budynek DAI. Jak można się domyślić, łapią tam bardzo często – wszak jest znak. Jechałem tam raz z rozmysłem z prędkością 120 km/h. Zza lasu wyskoczył funkcjonariusz i kazał mi się zatrzymać. Zatrzymałem się łagodnie, 150, może 200 metrów dalej. Czekam. Idzie, kołysze go na boki ciało nie nazbyt wysportowane, widoczne jest, że przejście takiego dystansu to dla niego wyzwanie. Czym bliżej był, tym szedł wolniej, zarówno ze względu na braki kondycyjne, jak też na fakt, że dostrzegł numery rejestracyjne. Nie chciał jednak się poddawać i nie machnął ręką jak wielu jego poprzedników w takich wypadkach, bym odjechał.

– Dzień dobry.

– Dzień dobry.

– Przekroczył pan prędkość.

– Wiem.

– Dlaczego?

– Bo uważam ten wasz posterunek w środku lasu za bezsensowny.

– Proszę pana! Jechał pan 92 km/h (pokazuje mi „suszarkę”, na której rzeczywiście jest 92).

– No to musi pan sobie sprzęt naprawić. Jechałem 120.

– To tym bardziej.

– Pan to chyba ma te 92 na stałe tam wklepane, co? Do widzenia.

Po czym ruszyłem. Podejrzewam, że te 92 było tam naprawdę na stałe. Przecież zwykły zatrzymany nie będzie się kłócić, nawet, jeśli ma wideorejestrator. Ktoś taki jak ja mógł (co z przykrością przyznaję) pojechać swobodnie dalej. Jakiś urzędas policyjny czy cywilny też by grubego olał, a w skrajnych przypadkach dał po mordzie z liścia (widziałem taki przypadek!); zwykły obywatel zaś da banknot i po sprawie…

Bezczelność DAI-szników trochę się ukróciła w czasie „rewolucji” na Majdanie i trochę po nich. Potem kadry trochę odmłodniały i się cywilizują. Nie to, że nie biorą, opowieść nieco świeższa (maj 2017) – znajomy Polak, ale bez statusu dyplomatycznego przejechał ciągłą linię, co prawda z rozmysłem. Zatrzymali, rozmowa wyglądała tak:

– Co robimy? Piszemy?

– Pisać zaraz… nie mam czasu…

– To co pan proponuje?

– Zróbmy tak. Ja zaproponuję kwotę, a panowie powiedzą czy się zgadzają.

– Ok.

– 300. (wg bieżącego kursu ok. 12 USD)

– Może być.

Znajomy grzebie po kieszeniach, szuka, w końcu wyjmuje z portfela banknot o nominale 500.

– Mam tylko tak…

– W porządku. My jesteśmy uczciwi. Proszę, oto reszta – i wydał mu 200 hrn reszty! Coś się jednak zmienia…