Oś miasta

Szedł od Wieniawy. Miasto przyczaiło się w mroku listopadowej nocy. Niewidoczne choć obecne, zawieszone w niebycie jak Księżyc między ostatnią kwadrą a nowiem, zdawało się kryć przed (realnymi) Iskanderami i Gradami lub (potencjalną) brudna bombą.

-Które są czyste? -myślał, omijając z kocią zwinnością kałuże, przegradzające w poprzek ulice, niczym leje po pociskach albo żelazne jeże zapór przeciwczołgowych. Zaglądał w zaciemnione okna śródmiejskich kamienic, zabite na głucho witryny sklepów. Blady ognik światła zamajaczył w oczodołach Pałacu Lubomirskich, efemeryczny jak Rząd Ludowy Republiki Polskiej. Nim zgasł oświetlił plac z pustym miejscem po umarłym drzewie, pomnik oniemiałego Poety i czarny obelisk-nagrobek nowonarodzonej Unii. Noc się posunęła, świt nie przybliżał się

Maszerował na wschód Racławickimi, Krakowskim i Grodzką niczym ostatni raszystowski maruder, jak pospolity szabrownik lub awangarda wyczekiwanej kontrofensywy.

 

 Kadisz na Szerokiej

-Nie ma takiej ulicy. To w Krakowie. U nas jest „Szerokie” ale to na Motycz, stad będzie z godzina drogi. Musisz pan podjechać trajtkiem pod Ogród Saski a potem złapać tróję. A najlepiej taksówką-postój na Podzamczu.

Stał na pustym placu, pod Zamkiem wyciągającym ku niebu bezpalce dłonie toporów. Kamienny lew patrzył tęsknie na południe, ku nieistniejącemu Leopolis. Miasto-ongiś znajome i kochane- zdawało mu się obce, wypluwając go-Innego- w listopadowy mrok, dysząc za plecami flashbackiem koszmarnych wspomnień i dystopijnymi wizjami. A może to tylko koszmarny sen? Nadchodzący atak skroniowy z wyjątkowo nieprzyjemną aurą? Ciężka depresja z urojeniami katastroficznymi? Z pewnością miał gorączkę- pomimo grubego płaszcza ciałem wstrząsały co chwila dreszcze. Zimne krople potu spływały spod ronda kapelusza na kark, skapywały z pochylonego czoła na zastygłą lawę asfaltu Alei Tysiąclecia i beton chodnika. Zaschnięte wargi i język straciły poczucie smaku, podczas gdy nozdrza wierciła nieprzyjemna woń spalenizny, wydobywającej się z rur wydechowych samochodów i warczących na placu manewrowym autobusów PKS. A może był to znacznie starszy zapach, osmotyczny ślad zbrodni od dekad przenikający tę ziemię, mury i powietrze, niewywabialny jak naftalina ze starego palta? Niespodziewana przeszkoda zatrzymała wędrówkę. Niski, kwadratowy budynek wyłonił się z mroku, wyrastając z chodnika niczym maszt idącego na dno żaglowca lub najwyższa wieża zatopionego miasta. Ceglany artefakt architektoniczny, zbędny jak sucha studnia na pustyni, jak kapliczka nieczczonego bóstwa. O dziwo! -uderzenie w mur zamiast bólu sprawiło ulgę rozgorączkowanej głowie. Ponowił czynność, lekko stukając w ceglaną ścianę, raz i drugi, i kolejny. Desperacka czynność przyniosła niespodziewany skutek-w litej z pozoru ścianie pojawiła się (a może odsłoniła uprzednio istniejąca) pionowa szczelina, przez którą zaczęła się wydobywać przyjemna, przypominająca mirrę woń a w ślad za nią smuga złotego światła. Przylgnął twarzą do wąskiego otworu i ujrzał wewnątrz niewielkie pomieszczenie, stojący pośrodku stół z rozłożonym zwojem Pisma i sylwetkę pochylonego nad blatem, miarowo kołyszącego się mężczyzny.

Nadeszli z północy; od Ruskiej, Lubartowskiej, wprost z Jesziwy Chachmej Lublin. Ośmiu mędrców dwójkami otoczyło budynek od wschodu, od południa, od zachodu i północy, tworząc wraz Widzianym i Pielgrzymem liczbę minjan. Szept modlitwy, niczym dźwięk harfy o dziesięciu strunach wypełnił ciszę Podzamcza.A gdy wybrzmiał-gdzieś z góry, z Bramy lub obłoku odpowiedział mu przenikliwy, zwiastujący koniec pokuty i nadejście Nowego, niosący się przez kamienne serce Starego Miasta, zakrzywiona aortę Krakowskiego Przedmieścia, śródmiejskie arterie, tętnice ulic i kapilary uliczek dźwięk szofaru oraz radosny miejski hejnał, cerkiewny chorał i katedralne dzwony.