Przekorna nawet po,
oczyma wyskakuję poza pole widzenia.
Podniebny lot ptaków rzeźbię palcem,
czasem wysrebrzam kolejny włos na skroni.

Siadam na pniu dawnej wierzby,
nie płaczę – jem skibę z solą
cicho. Nie chcę spłoszyć wiatru, który
wygładza oddech.

Pomimo niczego, coś widzę.

Nie psioczę na wszystko i nic,
gdy noc pożera dzień,
bo jeśli ja to ja, to kim jest ta, którą widzę
w spojrzeniu topielicy

śmiertelna bardziej?