-Śpi?
-Śpi. Obudzić go?
-Szkoda. Ma ferie, niech sobie pośpi.
-Ale chciał iść z tobą.

Nie trzeba mnie budzić. Słyszę wyraźnie głosy rodziców, dochodzące z kuchni. Nie śpię od dawna, choć za oknem jeszcze ciemno. Słońce wzejdzie dziś o 7.36 czasu środkowoeuropejskiego i choć dzień jest już dłuższy od najkrótszego w roku o całą minutę, lecz ciągle krótszy od najdłuższego o osiem godzin i pięćdziesiąt cztery minuty. Wstaję. Bo co miałby do roboty w domu w taki dzień, jak dziś mężczyzna- nieważne: kilku- czy trzydziestokilkuletni? Wędliny uwędzone, szczapy rozszczapane, śnieg odśnieżony. Potrzebny jak diabeł w Betlejem. Nurkujemy z uteralnego ciepła kuchni w mroźny półmrok. Kierunek: las.

Haust powietrza kaleczy płuca milionami zimnych szpileczek, wschodni wiatr wyciska łzy z oczu i świdruje w nosie. Jednak mróz nam niestraszny. Jesteśmy ubrani tak ciepło jakbyśmy szli na Sybir. Stawiamy kroki w głębokim śniegu, Na nogach ciepłe buty. Najlepsze na świecie-gumofilce. Guma i filc. Nieprzemakalny spód na grubej podeszwie z zawadiackim obcasem. zadartym czubem. Filcowa cholewka miękko otula łydkę szarą materią. Stawiam stopy w rozmiarze 27,5 w jego olbrzymie ślady. Za parę lat, gdy stopa mi urośnie do słusznego rozmiaru 44 dostanę dziadkowe, skórzane oficerki- przedwojenne a może poniemieckie. I co? Gdy niechcący drasnę je ostrzem siekiery wybuchnie wieka draka, że szkoda, że takich się już nie kupi a w ogóle to ze mnie jest „szkudnik”, któremu nie warto nic dać bo zaraz zepsuje.

A takiego gumofilca nie będzie szkoda- w razie czego kupi się w Geesie nową parę. Za psie pieniądze. Tanie i wygodne; dobre, choć polskie. Pomimo siedmiu lat znam już męską klasyfikację rzeczy, w której „polskie” jest synonimem lichoty, ustępującej jakością „przedwojennemu”, „poniemieckiemu” i „zagranicznemu” vel „peweksowskiemu” i tylko niewiele przewyższającą „ruskie”. Chińszczyzna jeszcze nieznan; nieśmiało skrada się przez kuchnię jako talerzyki, spodeczki i salaterki, na których mama układa właśnie dwanaście potraw. Puka cicho do dziecinnych piórników w formie wiecznego pióra i atramentu „ Hero Ink” , przy pomocy których starsza siostra kaligrafuje w zeszycie zgrabne litery lub jako łamliwe kredki woskowe „Great Walk”, którymi niedawno nagryzmoliłem list do Świętego Mikołaja
Brniemy naprzód po zamarzniętej grudzie. Jak spóźnieni powstańcy listopadowi, jak spieszenie powstańcy styczniowi. Jak Robin Hood i Mały John do Lasu Sherwood. Jak dwa przerośnięte disneyowskie krasnale.

Hej ho, hej ho, do lasu by się szło!

Ciemna piła drzew wrzyna się w niebo bledniejące nad wschodnim horyzontem. Choć Branica to nie granica-las to limes, który wyznacza obszar znanego świata To tu w atlasie historycznym róż państwa   Piastów spotykał się z beżem Wielkiego Księstwa Litewskiego. To linia rozdziału świata łacińskiego i greckiego, linia schizmy. Za lasem „ruskie strony”. Wsie i miasteczka i nazwach wywiedzionych od ognia, brzozy, drzewa: Wohyń, Bereza, Derewiczna, zamieszkane przez przemiłych „haziai” o nazwiskach zakończonych na „-„uk”. A jeszcze dalej cebulaste kopuły cerkwi monasteru w Jabłecznej i dwuramienne krzyże Góry Grabarki . Ortodoksi o bajkowych, greckich imionach- Bazyli, Nikifor, Eudokia. Prawosławni. Prawiej sławią, silniej poszczą i później świętują. U nich adwent dopiero się zaczął a Wigilia z kutią i prosporą nadejdzie w naszych Trzech Króli….

Ojciec-choć murarz-zna się na drzewach. Rozpoznaje bez wahania: sosna, dąb, brzoza, rzadziej grab lub brzost. Mało tego-kocha je. Miłością rzeźnika, z czułością patrzącego na żywe zwierzę, dostrzegając już dorodne półtusze, udźce, wędliny i podroby, tak i on widzi w żywych jeszcze drzewach drewno. Jeden z czterech rodzajów drewna. Tartaczne -najlepsze, najcenniejsze. Grube kłody, leżące jak bezręcy i beznodzy giganci, pokornie czekające na zrywkę, odwiezienie do tartaku aby rozmienić swą niegdysiejszą wielkość na bale, kantówki, półtorówki i calówki. Kopalniaki-równe półtorametrowe okrąglaki, przycięte na miarę podziemnych chodników i zgarbionych górniczych pleców.
Papierówka- trzeci sort. Może być krzywa -i tak idzie na przemiał do papierni a potem do drukarni, skąd wyjedzie jako elementarz, blok rysunkowy, wyrywany kalendarz ścienny. Albo Biblia-książka o kartkach tak cienkich jakby z kory brzozowej; z których wieczorem zabrzmi historia z owego czasu, gdy wielkorządcą Syrii był Kwiryniusz. Na końcu opał. Cienkie gałęzie, koślawe pniaki. Chrust. Legary pod gary.

W lesie jest cieplej-ustał wiatr. Jest poważnie, surowo- jak w kościele, aż by się chciało paść na kolana i zdjąć czapkę, choć po długim marszu włosy lepią się od potu. Drzewa chyba nas dostrzegły. Szumią z aprobatą na widok swego miłośnika. Lub przeciwnie-mruczą złowrogo, dostrzegając pod jego pachą złowrogie stalowe ostrze. Ale ich lęk jest zbyteczny . Dziś nie będzie zrębu, cięcia papierówki, kopalniaków ani chrustu. Nie chodzi nawet o choinkę-ta zresztą stoi już od kilku dni w dużym pokoju, ustrojona w bombki i łańcuchy, pachnie i nawet gubi pierwsze igły. Cel dzisiejszej wyprawy to szczepki.

Piąty gatunek drewna, najrzadszy, najcenniejszy, najbardziej pożądany ukryty w pod śniegiem i zamarzniętą ściółką. Spetryfikowane żywicą korzenie-łatwopalne i wonne, o barwie pomarańczy z naklejka „Marocco”, które spodziewam się znaleźć wieczorem pod choinką. Odgarniamy dokładnie szpadlem zmarznięty śnieg i liście wokół pniaka. To musiało być wielkie stare drzewo, nie widać słoi, ale pewnie stuletnie. Ścięte nisko przy ziemi. Powoli, metodycznie odrzuca grudy brunatnej gleby, zmieszanej ze ściółką i śniegiem. Pień odsłania w całej okazałości swe korzenie, wkręcone jak macki wielkiej ośmiornicy w płowy piasek. Kiedyś powstałby z nich szlachetny jantar a dziś trafią do naszej piwnicy, między stertę wysuszonego chrustu i lśniących brył węgla, kserodendronów i karbonariuszy.

Zręcznymi ciosami siekiery odcina korzeń po korzeniu od macierzy, odrzuca brunatne wężem o bursztynowym przekroju i eterycznym zapachu żywicy a ja pakuję je na sanki. Czas płynie, ostrze dziarsko śmiga robota wre.

Hu hu ha hu hu ha
Siekierezada!

(cdn)