Ale chyba jeden z najatrakcyjniejszych w tym miejscu i czasie numerów wykręcił druh mój jeden serdeczny, z którym to jednocześnie i wspólnie na damskie ciała przeżywaliśmy ciężkie zachorowanie.

Ten to miał pomysły !

Nieoceniony facet ! Niepowtarzalny egzemplarz !

Podebrał on mianowicie na bałtyckim wybrzeżu pewnego, czarnego jak sam diabeł murzyna.

Oryginalnym środkiem własnego transportu przytaszczył gościa do Kocka i ot … – macie chamy sensację !

– No bo kto – na litość – widział kiedy w Kocku najprawdziwszego murzyna ?!

Oniemiała „Niezapominajka” ! – A panny …. ?!

A murzyn – Nadar mu było – smoktał i smoktał …raz kawę, raz „Adwokata”, aż na kilku butelkach skończyła się biesiada.

Serdecznemu mojemu druhowi, jak zwykle – nic, a Nadar – kiedy oczy miał już jak dwa obrane średniej wielkości kartofle i całkowicie sparaliżowaną wymowę, na wpół wiadomymi znakami dawać zaczął do zrozumienia, że ma już najserdeczniej dość i że poduszka czekoladą mu pachnie.

Wziął go wtedy druh mój serdeczny wpół i … ułożył gdzie trzeba. Pierwsze słowa jakie już rankiem wymamrotał, to nad wyraz przekonujące stwierdzenie, że „u Nadara w brzuch – to tylko jajko, piana i powietrzy, a w Polscy jest zepsuty dziewczynki”.

Tu wypadałoby na chwil parę oddalić się spacerkiem od wiadomego rozkosznego miejsca by w niezakłóconej niczym spokojności oddać się bardziej pogodnej przestrzeni.

Nie można bowiem powiedzieć jakoby wiekowe tajemnicze czeluście posiadłości księżnej pani, będące nieodłączną częścią całego miejskiego organizmu Kocka nie przynależały także do ulicy Wesołej.

Stąd na dwa rzuty kamieniem , znaleźć się można pośród pałacowych „wybiegów” tudzież pamiętającego pewnie i samą Annę Sapieżankę dostojnego drzewostanu.

– Upojny zapach kwitnących jabłoni … cień kasztanów … bliskość wody …usypiająca muzyka wiecznie żywotnego ptactwa …

– A ja …

A ja przysiadałem czasami na malowanej ławce w alei.

– No tej – prosto od pałacu, przy której rosną jeszcze te najstarsze lipy, choć bardziej subtelnym miejscem była niziutka ławeczka między trawnikami pod rozłożystym krzakiem srebrzystej oblepichy.

Akurat stąd, właśnie stąd widać było wszystko.

Nie tylko to co się na tej uroczej przestrzeni znajdowało, ale także to co się na niej aktualnie działo.

Nie byłem na ten czas zbyt bacznym obserwatorem całej tej najszerzej pojętej przyrody ani tym bardziej tego kto, z kim, kiedy, w którym miejscu, ile razy …

Zapomnieć mimo wszystko nie mogę tej wspaniałej, choć nie całkowicie naturalnej mikro-architektury … z malowanymi ławkami, barwnymi od kwiatów i kwiatków klombami i rabatami, czystymi alejami i alejkami aż po odświeżane i opróżniane systematycznie kosze na śmieci tudzież często pobielany wapnem damsko – męski „klop”.

Był też ceglany parkan … – Był … i jest jeszcze sad, z którego mimo nie istniejącego ogrodzenia nigdy żaden złodziej worami jabłek nie wynosił …

– I jakżeś pan sobie – panie Wolski – sam z tym wszystkim radził ? Byłeś pan przecież tylko ogrodnikiem !

A musztrował nas pan ogrodnik … – oj musztrował …

Bywało, że siedział sobie w pobliżu sadu i przywoływał nas przechodzących nadzwyczaj wymownymi ruchami wskazującego palca.

Należało wtedy podejść, „odwrócić łapy pazurami do ziemi” aby mógł poznać czy przypadkiem któryś z nas nie próbował wdrapywać się na pomazane wcześniej jakąś trudno zmywalną żółtą substancją czereśniowe drzewo.

Do głowy by nam nie przyszło zakradać się do jakichkolwiek owocowych drzew po zakomunikowaniu nam, że jest już w drodze jakieś specjalne amerykańskie urządzenie, które po przystawieniu do brzucha od razu pokaże z którego sadu jedliśmy jabłka.

– ” I w dodatku będzie wszystko widać tak dokładnie jak w telewizorze.

– Zrozumiałeś zasrańcu ? – No to do szkoły ! Włos ci z głowy nie spadnie”.

Słowa dotrzymywał. Nigdy nie dotarło do szkoły ani do domu żadne zażalenie, skarga czy donos. Bez żadnego paktu i nawet bez słów rozumieliśmy, że dokuczać sobie wzajemnie nie możemy, nie powinniśmy i nie chcemy. Nawet stojący od niepamiętnych czasów kamienny lew, zmieniający czasem dzięki nam miejsce swojego pobytu, wracał niezmiennie na swój wcześniej zajmowany trawiasty cokół, choć wszędzie było mu nad wyraz ” do twarzy „.

– A co z pałacem ?

Spotkałem onegdaj jednego znajomego. Przyzwoity chłopina … i nawet nie plotkarz, ale kiedy zapytałem co słychać, wytrzeszczył na mnie gały i wymamrotał ; – jeszcze nic nie wiesz ?

– Tyyy !!! – W pałacu straszyyy !!!

Oniemiałem. – Co straszy ? – Kogo straszy ? – W którym miejscu i o jakiej porze ?

– I kiedy zbierałem się już wykonać telefon do jakiegoś egzorcysty, pomyślałem jeszcze, że z tymi strachami to bywa przecież różnie.

Może być na ten przykład taki strach , co to ma tylko wielkie oczy …

Może wyłupiaste, może nie, a może być i całkowicie ślepy …

Może być biały, ale może być i czarny.

Może mieć sierść, pazury, łuski, ogon, ale równie dobrze może takich i podobnych akcesoriów nie posiadać w ogóle.

Może wydawać jakieś nieziemskie głosy i odgłosy, ale może i całkowicie milczeć.

Skądinąd wiem, że jeśli już coś straszy, czy też jak określają niektórzy „przeszkadza”, to przeważnie i najczęściej w starych młynach, wiatrakach, starych zamkach, w starych kuźniach, bywa że nad stawami … – ale w pałacu … ?

– No nie – powiadam starając się zapobiec ewentualnej panice.

– A może tam nie straszy tylko przestrasza ?

– O ! O ! O ! – coś takiego, tylko jakby to wszystko razem – uspokoił się znajomy.

– Bo i jak miałby tu znaleźć sobie odpowiednią przestrzeń jakiś tam większy czy mniejszy zakłóciciel świętego spokoju , jaki powinien panować w tak szacownym przybytku ?

To myśląc, przypomniałem sobie, iż rzeczywiście tuż za ogromnymi drzwiami znajduje się wielkie nieujarzmione i niewykorzystane pustkowie, w którym hula sobie i hasa w kółko i na ukos, wzdłuż i w poprzek, w górę i w dół – w sali niczym hangar i po obszernej przestrzeni na dole oraz schodach – to „coś”, wyżej dokładnie nie określone i bliżej niesprecyzowane.

Aż dziw bierze, że może sobie na takie rzeczy pozwalać i to w dodatku całkowicie nie tylko bezkarnie , ale i bezpłatnie.

– A może by jakoś spróbować pozbyć się tego licha bez egzorcyzmów, czarów i czarnoksięskich sztuczek, lecz załatwić to poprzez właściwe pojmowanie odpowiedzialności i racjonalizmu …?

Nie może bowiem jakiś niepojęty snobizm, jakaś dziwna i niepohamowana chciwość oraz nieodparta żądza pieniądza i władzy usprawiedliwiać naszej już nie obojętności, ale wręcz odrażającej niechęci do tego z czym i dlaczego skazani jesteśmy tu i teraz – nie wegetować, a godnie egzystować , chociaż i sama wegetacja bez zwyczajnych przyziemnych i ciepłych impulsów obejść się nie może.