Jak pakowaliśmy skrzynie z rzeczami biurowymi i aktami, to wpadliśmy na pomysł i zaryzykowaliśmy wyjęcie z przedwojennych akt polskich praw jazdy. Przez różnych kierowców podaliśmy je do rozdania. Byli za to bardzo wdzięczni i przy okazji dziękowali, bo to im ułatwiło przystąpienie do pracy już po wojnie.

Fakt, iż byłam u inż. Mobiusa do końca okupacji nie znaczy, że było mi ze wszystkim dobrze. Od niego nie zaznałam złego traktowania, ale byłam przecież wśród Niemców, nieufnie i wrogo do nas nastawionych. Przeżywałam nieraz chwile strachu, grozy i niepewności. I przecież przejmowałam się tym, co się w mieście i kraju działo.

Jak syna mojego szefa, może 18-letniego chłopaka, zabrali do wojska, praca biurowa zaczęła do niecierpliwić i drażnić. Nieraz rzucał papierami o biurko i wykrzykiwał, że tym się wojny nie wygra! Ale w zasadzie to miał siedzieć cicho. Jeden z naszych kierowców ze starostwa, Kazimierz Urbański był potem w Wojsku Polskim i doszedł do Berlina. Opowiadał mi potem, że spotkał tam inż. Mobiusa przy odgruzowywaniu tego miasta. Dał mu konserw i pomógł, ile mógł. Choć nie wiem, skąd się tam wziął, skoro pochodził z Drezna?

Mój szef trzymał mnie przy sobie prawie do końca. Raz i drugi spytałam go, czy mogę już odejść, to się zniecierpliwił i powiedział: „Niech się panienka tak nie spieszy, jeszcze bolszewików nie ma!”. Skorzystałam w końcu z jego nieuwagi i poszłam do domu. Front postanowiłyśmy przetrzymać w Bedlnie , u naszej kuzyni Frani i jej męża Andrzeja Mańko. On zabrał krowę, a my z siostra wzięłyśmy kaczki do koszyka i poszły pieszo. Mamusia jeszcze została, miałyśmy po nią wrócić. Samochody z niemieckim wojskiem ciągnęły sznurem na zachód, w kierunku Łukowa. Żołnierze mieli przygnębione miny, nie śpiewali. Andrzej szybko wykopał i przygotował schron, na podwórku. Oni mieszkali na kolonii, daleko od szosy i oddaleni od wsi, dobre miejsce na taki czas. Na drugi dzień, kiedy zaczęło się coś dziać, słychać  było parę armatnich strzałów. Przybiegł do nich znajomy ze wsi i woła, że Ruscy już są we wsi! Jeden przyjechał koniem aż na nasze podwórko. I to już naprawdę było dla nas wyzwolenie! To była wielka ulga i wielka radość! Zdawało nam się, że niebezpieczeństwo minęło, że już nic złego się nie stanie.

Najgorsze dla naszego miasta miało się dopiero zacząć…

W nocy przyleciały niemieckie samoloty i zaczęły bombardowanie. Spuszczali na spadochronach takie jakby świetlne choinki i bili w pałac i śródmieście. Miasto się paliło. Byłyśmy zrozpaczone, że tam jest Mamusia! Jeszcze dziś, jak to piszę, jestem przejęta tym wspomnieniem. To była noc pełna grozy! Zaraz rano pobiegłyśmy do miasta. Mijałyśmy znajomych ludzi z miasta, co furami z dobytkiem uciekali na wieś. Tak się bałyśmy, czy nam czego złego nie powiedzą.

Mamusia, na szczęście, żyła! Ukryła  się z sąsiadami w poniemieckim schronie, koło kamienicy. Płakałyśmy z radości! Zaraz zabrałyśmy Mamę z powrotem na wieś, do Frani. Jeszcze po drodze kryłyśmy się po rowach, jak nadlatywały niemieckie samoloty. Ale odtąd byłyśmy już razem. Co jakiś czas kryliśmy się w tym schronie. Pewnego dnia była nad nami powietrzna bitwa. Byłam wtedy akurat na łące z dziewczynkami. Niemcy strącili „kukuruźnika” – to były takie małe radzieckie samoloty, co wszędzie mogły lądować.

Z czasem robiło się jednak spokojniej, samoloty pokazywały się rzadziej. Radzyń przestał dymić. Zaczęło nam  się  na tej kolonii już przykrzyć, bo warunki były trudne w tej licznej rodzinie( 8 dzieci), choć życzliwe i serdeczne. (…)

Właśnie tam u nich przeżyliśmy te straszne  pierwsze dni po wyzwoleniu. Pewnego razu, gdy było tak groźnie i siedzieliśmy wszyscy w schronie, to Andrzej coraz wyglądał. Frania wołała: „Andrzej, nie wyglądaj!”, a on w końcu na to: „co tam, raz kozie śmierć!”. A ona mu  znów na to: „Ale popatrz, ile ty masz koźlątek!”.