Z portu w Lizbonie wypłynął statek,
statek przepiękny, miał lśniące żagle.
Żagle miłośnie igrały z wiatrem,
wiatr był łagodny, lecz zhardział nagle.
Nagle się zmienił w straszną wichurę.
Wichura z sobą przyniosła burzę.
Burza zawyła okropnym chórem.
W chórze śpiewały fale zbyt duże,
dużo za duże – aż trzeszczą dechy!
Dechy co chwila pękają z hukiem,
hukiem tak wstrętnym jak diable śmiechy,
śmiechy z dna piekła krytego brukiem,
brukiem zrobionym z najlepszych chęci,
Chęć do ucieczki ma każdy majtek,
bo majtki czują, co tu się święci,
a święci nie są, więc klną sytuację.
Sytuacja statku jest przeraźliwa.
Przeraża wszystkich brak perspektywy.
Perspektyw nie ma, a czas upływa.
Pływa, kto żywy, tonie nieżywy.
Nieżywy może tylko dryfować.
Dryfuje statek, miota nim wicher.
Wicher się nie chce nad nimi zlitować.
Litości nie ma – utonie kliper,
kliper, a wraz z nim cała załoga.
Załoga jednak wzięła się w ryzy.
Ryzyko duże, tańczy podłoga.
Podług jednego, co bardziej chyży,
chyżo ruszają się marynarze.
Marynarz dzielny, kiedy ma wzorzec.
Wzorcem – kapitan. Wpatrzone twarze
w twarz kapitana – on im pomoże!
Pomoże może okiełznać morze,
morze szalone w obłędnym tańcu.
To taniec śmierci, która położy,
położy pieczęć na życia krańcu.
Kraniec? Nie! Jeszcze mieli nadzieję,
nadzieję jasną jak księżyc w pełni.
Choć pełni trwogi, co serce klejem
skleja z ramieniem – nie byli bierni!
Bierni by byli – już by nie żyli,
a żyć im chciało się jak cholera!
Cholernie mocno statek się chyli,
chyli się ciągle, wody nabiera.
Nabiera mocy tajfun szalenie,
szałem rozbryzgów żółtawej piany
pieni się …! Co to!? To przesilenie.
Przesił… i kliper uratowany!
Uratowany, bo mniejsze bryzgi
bryzgają w burtę i szum ucicha.
Cicho… Już tylko wiatru umizgi,
umizgi z żaglem – i burza znika…
Zniknęła… Wietrzyk pobiegł ku słońcu.
Słoneczny promyk błyska na wodach.
Woda się marszczy, mdleje i w końcu…
w końcu zamarła. „Niewielka szkoda.
Szkoda by było, gdyby znów burza,
burząc ten pokój, wróciła sobie.
Niech sobie będzie, choć się przedłuża,
dłuży się cisza” – myślą majtkowie.
Majtasy zdjęli, suszą się na linach.
Liny w bezruchu, żagle nie żyją,
nie żyje statek – ósma godzina,
godzin szesnaście, a oni gniją…
Gniją na miejscu, nie da się płynąć,
a płynąć trzeba, bo brzeg daleki,
daleko ziemia. „Przyjdzie tu zginąć,
zginąć z pragnienia i strasznej spieki.”
Pieką ich oczy od łez zbyt słonych,
słonych jak woda, co w oceanie.
O, cenią tego, który ich bronił!
„Obroń nas teraz, nasz kapitanie…!”
Kapitan westchnął i mówi: „Z morzem,
z morzem w czas burzy można choć bić się,
a bić się z ciszą nikt z nas nie może…
Może więc lepsze burze niż cisze…?”