Wreszcie stanęła na brzegu skarpy, wzięła głęboki oddech i zaczęła się zsuwać.

Przez wielką dziurę weszła do środka wraku. dziób zaryty był głęboko w polanę. Wszędzie wisiały strzępy kabli, pourywane drzwiczki i powyginane pulpity sterownicze, wymieszane z ziemią i skałami. Na środku korytarza stały dwie rozwalone kapsuły hibernacyjne.

Nie było czasu na rozważania, bo składy broni powinny być w części dziobowej, a co jakiś czas drogę zagradzały pnącza i korzenie. Rośliny wdzierały się w rozbitą dumę ziemskiej cywilizacji, jakby chciały ją przykryć, rozerwać, albo po prostu wykorzystać do swoich celów, bez żadnych złych intencji. Zniszczenie ziemskich wraków było tylko naturalnym wynikiem potrzeby przetrwania. Im głębiej schodziła, tym częściej musiała się poruszać po omacku, bo zawalone fragmenty kadłuba blokowały dostęp światła.

Z początku nic nie było słychać, a ciszę przerywał tylko odgłos kapiącej wody. Potem dołączył do tego szum, najpierw niezauważalny, który stopniowo narastał i pęczniał, aż wreszcie przeszedł w ciche dudnienie. Hughes przystanęła.

– Czy mi odbija – szepnęła i potrząsnęła głową. Jeszcze kilka kroków i musi coś znaleźć, choćby po omacku.

Zaczęła nasłuchiwać, a po chwili, chociaż dudnienie nie cichło, ruszyła. Odgłos narastał, rezonował, zmieniał tempo i natężenie. Przypominał czasami szamańskie rytmy, a czasami muzykę, którą kiedyś grano na dyskotekach. Do dźwięku, który przerwał ciszę, z ciemności, jakby spod ziemi, dołączył strumień światła. Przyspieszyła.

Za ostatnią linią kabli, tam gdzie kadłub zarył w podłoże Nowego Edenu, zostawiając jak się wydawało z zewnątrz, jedynie głęboką wyrwę, zionęła dziura. To stamtąd coś błyskało i dudniło. Dziura była wąska. Na moment zrobiło się tak ciasno, że Hughes poruszała się na kolanach, jednocześnie odgarniając ziemię, ale to trwało jedynie chwilę. Zaraz potem jama rozszerzyła się w w ogromny, szeroki, łagodnie opadający korytarz.

– Kurwa, co to jest…

Iść tam, czy nie iść oto jest pytanie. Ciekawość pchała ją w stronę niezwykłych głosów, ale rozsądek nakazywał ostrożność. Czy tam czaiło się coś, co niszczyło ich wyprawę niemal od pierwszego, przeklętego wieczoru na tej planecie? Co to było? Bardziej ludzie czy zwierzęta, a może myślące małpy? Przypominały jej się wszystkie filmy science fiction, które oglądała na Ziemi. Czy jeśli uda jej się czegoś dowiedzieć, to zdoła ocalić resztki wyprawy? Umiała się skradać bezszelestnie – wiedzieli o tym wszyscy partyzanci w Kongu i Nigerii. Ale cholera wie, co czaiło się na końcu korytarza. To coś mogło widzieć i słyszeć rzeczy niewidzialne i niesłyszalne nawet dla najlepiej wyszkolonego żołnierza. Ruszyła, podpełzła może metr i słuchała, gotowa w każdej chwili bronić się lub wycofać, na szczęście nic nie nadchodziło. Podczołgała się do załomu korytarza i wyjrzała.

Na ścianach szerokiej groty, oświetlonej krwistym światłem, tańczyły cienie, choć nigdzie nie było widać żadnych sylwetek ani kształtów. Dudnienie dochodziło jakby spod ziemi i ciągle narastało, zaczynało wprawiać w trans. Hughes przywarła do podłoża i nie mogła oderwać wzroku od skalnej ściany, a cienie, z początku nieregularne, zaczęły stopniowo przybierać bardziej znajome kształty. Czuła się coraz bardziej zmęczona i zaczynało jej się wydawać, że tam, wśród cieni widzi ludzi, najpierw samą siebie, Le Bona, Profesora i jeszcze innych członków wyprawy. Wszyscy patrzyli na nią, jednocześnie wyciągając długie szpony. Potem przestała ich interesować, zwrócili się ku sobie i zaczęli nawzajem drapać, przepychać i dusić. Wpadli w szał.

Pilot MacMahon rzucał się na Profesora, a mechanik Dustin z rozwaloną, pokiereszowaną twarzą, leżał przygnieciony przez Rodiona.

W głowie, z początku ledwie słyszalny, ale potem coraz mocniejszy, jak to wszechobecne dudnienie, pojawił się głos. Pulsował ze środka mózgu i wyrywał się na zewnątrz. Głos jak refren starej pieśni…

Śmierć przyjdzie dziś. Śmierć przyjdzie zawsze. Zniszczymy was, jak wy zniszczyliście Ziemię.

Nie była w stanie tego głosu powstrzymać, złapała się za głowę. Chciała się wycofać, uciec, ale nagle, gdzieś w wirze ciał i wyszczerzonych zębów migających jej przed oczami dostrzegła Doktora, a tuż za nim swoją matkę, której Doktor próbował przegryźć tętnicę szyjną. Zapomniała, gdzie jest i po co tutaj przyszła. Najważniejsze było to, żeby uratować matkę. Wyciągnęła ręce, chciała się rzucić na pomoc, ale powstrzymały ją wielkie łapy Le Bona. Obróciła się, chciała wyszarpnąć z tego niedźwiedziego uścisku, ale już ją przygniótł. Leżał na niej i za moment był w niej. Nie dała rady się obronić. Oczy mężczyzny były szeroko otwarte, patrzyły jak w gorączce. Czuła ból, wściekłość i smutek, gryzła Le Bona, ale on jakby nie czuł niczego, poruszał się w niej jak maszyna, opierając jej ręce na ramionach. W końcu straciła przytomność.