O akustycznej drodze i pracy nad „Drogą do raju”, spotkanym  gościem ze słynnego „Europe” i nowych projektach – z gitarzystą „Metasomy” rozmawiają Adam Świć i Jakub Hapka.

A. Ś.: Długo tak imprezowaliście?

Później się to trochę zmieniło.

Ale muzycznie nie robiłem nic przez pierwsze 3 lata. Po prostu obserwowałem jak to się odbywa, chodziłem na koncerty. Marzyłem żeby się znaleźć na tej scenie któregoś dnia.

A. Ś.: Gitarę w domu miałeś?

Zostawiłem w Polsce. Nie mogłem wtedy jechać z gitarą – nie za fajnie by to wyglądało na granicy. Przywiózł mi ją Piotr Kurowski po roku czy coś takiego. Wtedy mogłem sobie pograć w domu. Ale jeszcze nigdzie nie grywałem. Dopiero po trzech latach stwierdziłem, że niewiele robię – oprócz tego, że wychodzę i imprezuję, oglądam te zespoły…

Poszedłem na jam sassion. Jadąc autobusem, zobaczyłem na knajpie afisz – tego i tego dnia. Pojechałem z gitarą i od tego się zaczęło. To było fajne doświadczenie – była masa ludzi z instrumentami. Zapisywało się imię na listę. Koleś wyczytywał cztery osoby, totalnie nie mające nic wspólnego ze sobą. Gitarzystę, basistę, perkusistę, wokalistę – ludzi nie znających się wcześniej. Zaczynaliśmy „jam”. To przeradzało się w granie coverów Deep Purple, Led Zeppelin.

Nie mogłem uwierzyć, jak widziałem np.  sto osób tańczących do tego, co gramy. To był dosyć spory klub w zachodnim Londynie. Żeby odważyć się wejść na tę scenę osuszyłem z pół baru.

Długi czas bujałem się po tych jam sassions z akustyczną gitarą. Poznawałem ludzi.

Zaczęły się pierwsze projekty – nie potrafiłem dobrze się komunikować, troszeczkę mnie to blokowało. Nie chciałem za bardzo wchodzić w zespołowe „konszachty”, żeby zakładać band. Nie mogłem się z ludźmi dogadać. Mimo że dogadywaliśmy się muzycznie. Ale jak przyszło do pogadania o piosence, trochę mnie to krępowało. Ale to minęło. Krok po kroku człowiek podszlifował język, było coraz lepiej.

Próbowałem dźwignąć  radzyńską „Mandragorę”. Był ze mną cały czas wokalista, Paweł Stolarczyk. Przez rok były tylko próby, nie graliśmy żadnych koncertów. Szło to opornie, dałem sobie spokój. Dołączyłem do hardrockowego projektu – Chase Felding, do którego po jakimś czasie również dołączył Arek Bielecki na perkusji. Pograłem tam rok, były już koncerty. To była kapelka Anglika –  gościa, który miał wizje tego, co chce robić. Ta wizja po paru miesiącach mi się znudziła. Szło to w totalnie innym kierunku, niż chciałem robić.

J. H.: Pamiętasz swoją pierwszą, londyńską akustyczną noc, tzw. open mic?

To były pierwsze kroki na scenie, gdzie nawet nie mówiłem swoim znajomym, że wychodzę. Nie wiedziałem, czy nie będzie lipy, czy się sprawdzę. Za każdym razem, po kilku „jamach”, gdy byłem już trochę pewniejszy, chciałem zaprosić swoich znajomych. Jak już przyszli, to była straszna klapa.

Dali mi jakiś gości na scenie, którzy nie wiedzieli, co mają grać. Było tak, jakby blachę piłował. Patrzysz na swoich kumpli, którzy robią dobrą minę do złej gry, że jest spoko. Ogólnie fajna zabawa, polecam.

A. Ś.: Później pojawia się „Metasoma”, czy było wcześniej coś istotnego?

„Metasoma” pojawiła się zaraz po tym „Chase Felding”. Odszedłem, to była kwestia 2,3 miesięcy. Zacząłem szukać po internecie muzyków, sam się ogłaszać. Natknąłem się na drugiego gitarzystę, Michała Sędzielewskiego.

J. H.: W jednym z wywiadów, porównując Anglię i Polskę, mówiąc o ojczyźnie wspomniałeś o usterkach systemu

A. Ś.: Są tam rozwiązania systemowe, ułatwiające życie ludziom. Zwykłym, normalnym mieszkańcom w podstawowych rzeczach. Komunikacja, szkoła, sprawy administracyjne, skrócona biurokracja.

Wszystko jest skrócone, załatwia się przez telefon. Nikt nie ma czasu stać w okienkach i gadać z panią Basią. Jest duża różnica.

A. Ś.: W Polsce toniemy w papierach…

Jedyne biuro jakie odwiedziłem  – to wizowe. Jak kończyła mi się wiza turystyczna i wyrabianie paszportu. To jest tak łatwe, można zaoszczędzić dużo czasu. Mimo że czasem czeka się ze 40 minut, zanim ktoś odbierze. Nie trzeba jeździć po mieście, brać dnia wolnego z pracy, żeby coś załatwić, bo wszystko jest na telefon.

Wyjechałem z nudów. Tak naprawdę to zależy od nas, jakiego kopa sobie damy w tyłek. Widocznie też się starzeję, bo zaczyna mi tu wszystko odpowiadać. Maksymalnie 5, 10 lat temu po tygodniu pobytu tutaj na urlopie, zaczynałem już tęsknić za Londynem. Teraz tego nie ma, nie chce się wyjeżdżać. Jest cisza, spokój.

A. Ś.: Zupełnie inny rytm życia

16 lat zgiełku i pośpiechu robi swoje.

J. H.: Metasoma to muzyczna wieża Babel. Miłość do mocnego grania połączyła trzech Polaków, Anglika, Egipcjanina, Brazylijczyka. Wasze losy mogłyby być kanwą powieści czy filmu.

Skład zmieniał się bardzo często. „Metasoma” zaczęła się w końcowych miesiącach 2009 r. Znaleźliśmy się z Michałem przez internet. Wtedy jeszcze nie wiedząc, że jesteśmy Polakami, bo gadaliśmy po angielsku. Dopiero jak zadzwoniliśmy do siebie, to każdy usłyszał ten słynny akcent. Zaczęliśmy rozmawiać po polsku.

Pierwsze spotkanie było dosyć śmieszne. Umówiliśmy się za jakiś miesiąc, że spotkamy się pograć w domu. Ja o tej dacie totalnie zapomniałem po kilku nieodebranych telefonach. Michał jako że jest miłym gościem przyjechał po mnie do domu,a ja będąc głęboko w klimacie grillowym odmówiłem wyjścia, haha.

Moja dziewczyna ostro się na mnie wkurzyła i wykopała z domu na to spotkanie. Nie miało to nic wspólnego z jakimś rockstar ego, bardziej z małą nieodpowiedzialnością. Ten nasz pierwszy jam totalnie się nie kleił. Potem Michał opowiadał mi, że był ostro zawiedziony. I chciał dać sobie z tym spokój. Ale to był mały incydent.

Potem spotkaliśmy się drugi raz i już było konkretnie. Na początku jego granie wydawało mi się trochę za mocne do tego, co chcę robić. Dla niego było za lajtowe to, co ja pokazałem. Mimo wszystko trzymaliśmy się razem i po kilku miesiącach zaczęliśmy znajdować balans pomiędzy jego totalnym heavymetalem a moim hardrockiem.

A.  Ś.: …i jakąś melodyjnością, która zawsze w Tobie była.

Zdecydowaliśmy, że ma być ciężko i melodyjnie. To był zamysł i charakter tego zespołu. Nie chcieliśmy się też szufladkować w jakimś szybkim metalu.Gdy mam ochotę zrobić wolniejszy numer, to robimy. Tak jest do dzisiaj.

A. Ś.: Jak trafiliście na to międzynarodowe towarzystwo?

Głównie przez internet, nie znaliśmy wtedy tyle osób co teraz, gdzie pocztą pantoflową można znaleźć sobie muzyków. Zawsze szukałem ich online na stronach z ogłoszeniami muzycznymi.

Pierwszy perkusista też był Polakiem, ale z nim byliśmy ok. roku. Basiści non stop się zmieniali – było ich z pięciu odkąd powstał zespół. Nie każdemu to odpowiada. Jak przychodzi do jakichkolwiek płatności związanych z zespołem, ludzie uświadamiają sobie, że to nie tylko dołączyć do grupy i grać sobie fajne koncerty. Dowiadują się, że to wszystko kosztuje. Każdy wyjazd na koncert.

Niestety, młodemu zespołowi nikt nie płaci. Chcesz się pokazać, to graj. Wszystko płaciliśmy ze swojej kieszeni. Tak jest mniej więcej do dzisiaj. Jest naprawdę dużo fajnych i niefajnych zespołów – każdy chce robić to samo. Masz koncert, gdzie jest pięć kapel danego wieczoru i promotor niestety nie jest w stanie każdej zapłacić jakąś kwotę. Jak dostaniesz zwrot pieniędzy za paliwo, to jesteś szczęśliwy. Te realia niewiele się zmieniły od początku zespołu do dzisiaj. Podejrzewam, że po prostu jest przesyt.

Nie jesteśmy jeszcze aż tak popularni, żeby płacili nam kasę. Ludzie nie  walą drzwiami i oknami na nasze koncerty, co mnie trochę martwi po 10 latach. HaHa. Nie wiem, czy to zawód czy jestem trochę „ograny”. Chciałbym zrobić sobie mały „stop”. Myślałem, żeby zrobić sobie jakąś przerwę. Być może wynika to z tego, że jestem trochę przeładowany. Nie ukrywam, że śmierć mojego brata i ojca wybiły mnie totalnie z torów…

A. Ś.: Gdzie obecnie pracujesz?

Dla uniwersytetu King’s College London jako nadworny malarz. Fajna robota, bardzo lekka. Fajna ekipa. Chciałbym mieć taką pracę od zawsze, kiedy przyjechałem do UK. Naprawdę szanują pracownika, jest miła atmosfera. To jedne z moich najlepszych zajęć, jakie miałem. Wielka instytucja, mają prawie 200 lat na karku.

A. Ś.: …no to parę ścian do zamalowania jest (śmiech)

Jest mnóstwo kampusów po całym Londynie. Przemieszczamy się po całym centrum.

Jeżeli chodzi o granie, to jestem trochę przeładowany, ale nie chcę tu wcale narzekać,  bo robię to co lubię. I naprawdę to doceniam. Mam dwa zespoły – ten drugi o nazwie  Death Valley Knights, do którego dołączyłem tak przypadkowo. W tej kapeli gra bębniarz z „Metasomy”, odszedł im gitarzysta. Po prostu mieli gdzieś zabukowany występ, miałem tam wejść za niego na 1,2 koncerty. Tak zostało.

A. Ś.: Muzycznie jakie to klimaty?

Oldskulowy brytyjski haevymetal. Oparty na Judas Priest. Teraz troszeczkę zmienił im się styl, grają trochę ciężej. Też jest tam mieszanka – wokalista jest Amerykaninem, basista – Anglikiem, perkusista – Francuzem i ja.

A. Ś.: Tak teraz wygląda Anglia

W Londynie naprawdę ciężko spotkać zespół, zbudowany z samych Anglików.

J. H.: To tak jak w piłce…

A. Ś.:  Rolling Stones tylko zostali (śmiech)

A .Ś.: Droga do raju – jak ja to pierwszy raz zobaczyłem. Myślę: „co to będzie?” i widzę świetnie śpiewającego Wojtka. Jest  w tym super przestrzeń. Fajny, zrobiony profesjonalnie teledysk. Czy to jest nowa droga, odrzut z sesji. Skąd ten pomysł?

Pojawiło się spontanicznie. To w ogóle nie miało ujrzeć światła dziennego. To była piosenka, o którą byłem poproszony przez Marzannę Szkutę – artystkę z Białowieży. Kiedyś powiedziała mi, że chciałaby, żeby któryś z jej wierszy miał taką obwódkę muzyczną. To miało być tylko nagranie na telefon.

Miałem popracować sobie z jej tekstem, nagrać jej na telefon i byłaby szczęśliwa. Przyjechałem do Radzynia i chciałem zrobić jej mały prezent.Jako że „Jaco” [Jacek Rachubik] zajmuje się nagrywaniem, poszliśmy do jego studyjka. Nagrałem samą gitarę i wokal, tak „na pierwszy strzał”. Wróciłem do Londynu, „Jaco” mi to wysłał. Słuchałem swoich wokali i od razu zacząłem robić korekty. „Zaśpiewałbym to trochę lepiej”.

Popracowałem delikatnie nad tekstem, nie pasował mi do muzyki w paru miejscach. Zapytałem ją o zgodę, zgodziła się bez problemów,sama z resztą też przekształciła go z wiersza w tekst piosenki. Powiedziałem Jacowi, że będę nagrywał jeszcze raz wokale, żeby nic z tym nie robił. Nagrałem je w Londynie, u kolegi w studiu. Za każdym razem, jak coś dogrywałem zacząłem widzieć potencjał w tym kawałku. On zaczął się rozszerzać, robić interesujący.

Potem pomyślałem, że muszę dograć perkusję. To wszystko było robione na odległość, w kilku różnych miejscach, „rozszczepione”. Poprosiłem kolegę, żeby – też w Londynie – nagrał mi perkusję. Piotr Kłoczko nagrał bas w Radzyniu, ja jeszcze raz poprawiłem wokale. Solówkę nagrałem w domu.

Potem Jaco bardzo ładnie to zmiksował. Miało tak zostać, wysyłam jej to. Bardzo jej się spodobał i zaczęliśmy rozmawiać o teledysku. Jako że ona była autorką tekstu, miała też jakąś wizję teledysku, który nie do końca mi się podobał. To, jak ona to widziała, to było totalne romantico. Miała być jakaś kobieta, co już mi się nie podobało.

A. Ś.: Koncert życzeń w TV z lat 80-tych…

Ja miałem chodzić i ona, w jakimś lesie. Nie…zezłościłem się i powiedziałem, że nic nie robię, żadnych teledysków, odpada.

Mijały miesiące i pomyślałem: „trzeba coś z tym zrobić”. A jako że mieliśmy kolegę, który zrobił nam fajne video w „Metasomie” do coveru Nirvany(Łukasz-Beaver-Bobrowski) Pogadałem z nim i zaoferował mi nagranie teledysku.

https://www.youtube.com/watch?v=_1znrIpaX4g

Wyjechaliśmy na południe Anglii. Przed wschodem słońca spędziliśmy tam kilka godzin. Nie byłem do końca przekonany – to jest taki życiowy, smutny kawałek. Ja będę łaził z tą gitarą, udawał nie wiadomo kogo. Nie leżało mi to, być może dlatego, że nie robiłem tego wcześniej. Nie było problemu robienie klipów do ciężkiej muzyki, gdzieś w tym bardziej się odnajdywałem.

Lubię też akustyczne granie, spokojne piosenki, to nie widziałem się w tym teledysku.

Jak zobaczyłem pierwsze wersy, ujęcia…pomyślałem sobie: „idziemy w to!”. Zrobiłem chyba coś przeciwko sobie. Nie żałuję, bo to otworzyło mnie na coś, co może się jeszcze wydarzyć. Poszerzyło horyzonty, że mogę zrobić coś więcej z akustycznym graniem.

A. Ś.: Moim zdaniem początek jest rewelacyjny. Masz w szufladzie tego typu pomysły?

W szufladzie mam pełno pomysłów na dobrą płytę. Tylko nie wychodzi mi jeszcze pisanie tekstów. Nie wiem, może to jest dla mnie zbyt prywatne. Jak do tego podejść? Nigdy tego nie robiłem.  Idzie mi to trochę jak krew z nosa, a może to kwestia czasu? Fajnie byłoby zrobić mix płyty, zawierającej polskie i angielskie piosenki.

Jeżeli chodzi o muzykę – nie ma problemu, mam tego bardzo dużo. W domu więcej siedzę z gitarą akustyczną niż elektryczną. Bardzo łatwo przychodzi mi pisanie spokojnych piosenek.

A. Ś.: Wspomniałeś o trzech projektach. Metasoma, „Rycerze” i…

Ten trzeci to akustyczny, bawimy się coverami. Robimy je po swojemu. To jest głównie mój pomysł. Miałem tak zawsze – siedziałem w pokoju, grałem szlagiery Led Zeppelin, Deep Purple i robiłem to na swój sposób. Później dodaliśmy do tego całą sekcję i zaczęło mieć to fajny odbiór  w knajpach UK – co też mnie zdziwiło. Zawsze miałem sceptyczne podejście do tego – jakiś koleś ze wschodniej Europy wychodzi, z jakimś dziwnym akcentem, gra jakieś dziwne przeróbki.

Po koncercie było inaczej – podchodzą do mnie ludzie, mówią: „Wow! Stary, co to było?!”. Dostałem kilka fajnych recenzji od Anglików na piśmie, zaraz po występie. To daje ci zapalnik, że może warto byłoby coś z tym zrobić. Taka muzyka tam się bardzo fajnie przyjmuje. Może by do tego dodać kilka oryginalnych utworów?

A. Ś.: Skład, z którym to robisz?

Jest zupełnie inny. To są chłopaki z różnych bandów tu w Londynie , ogólnie z Polski.Od kilku lat w składzie: Marek Funkas(bas),Jakub Labanowski(gitara),Andrzej Miechowski(perkusja),Lukasz Mikusiewicz(klawisze). Mają też różne składy, obracają się w bluesie. Gramy od lat, fajnie się dogadujemy. Chłopaki też cisną, żeby coś z tym zrobić. Mimo, że są bardzo zajęci życiem i swoimi zespołami.

J. H.:  W 2010 wygraliście Festiwal Kultury, wcześniej był 2. etap przeglądu „Live and Unsigned” oraz Global Battle of the Bands.. Graliście przed Comą i Lady Pank, Ty – przed Markiem Piekarczykiem.

To początki „Metasomy”. Braliśmy, co popadnie – przeglądy zespołów. Niezbyt się w tym odnaleźliśmy, to było na bazie „Mam talent”. Ale to była fajna opcja, by cokolwiek robić z muzyką.  Nie mieliśmy praktycznie żadnych kontaktów, żeby grać fajne koncerty.

„Bitwa” trwała krótko, nie przeszliśmy za daleko. Było tam bardziej popowo. Gdyby pogrzebać w google jestem pewien,ze jest krótkie wideo z tego przeglądu gdzie gramy jeden z naszych numerów połączony z “We will Rock You” Queen.

Później był Festiwal Kultury – polska impreza, gdzie graliśmy przed Comą, Lady Pank. To było dwa lata pod rząd. Tam załapaliśmy się przez wysłanie teledysku. Wygraliśmy ten przegląd. Co też było zdziwieniem, bo były tam projekty jazzowe, funkowe, które miały lepszy odbiór. A tu parę kolesi z długimi włosami – i wygrywamy to.

Rok później zagraliśmy ten sam przegląd, tylko jako laureaci poprzedniej edycji. To był występ przed Perfectem. Potem był globalny przegląd zespołów – tam dostaliśmy się do głównego finału. Ale też nie przeszliśmy dalej. Przeszło reggae, mimo że w jury był pierwszy gitarzysta „Europe”. Spotkałem go pod barem, nie wiedząc nawet z kim mam do czynienia. Sam do mnie zagadał, byłem już scenicznie ubrany – skórzane spodnie, kapelusz. Podchodzi:

-Fajnie wyglądasz, stary.

–Dzięki.

Pogadaliśmy chwilę, potem ktoś mi powiedział, że to gość z „Europe”. Dowiedziałem się, że jest w jury. Pomyślałem: „fajnie, pójdziemy dalej”.

A. Ś.: Wbrew pozorom –  bo tylko dwa raczej popowe kawałki są znane szerokiej publiczności w Polsce – „Europe” to dobry, rockowy zespół z dużym dorobkiem. 

Przegląd miał być gdzieś daleko, w egzotycznych krajach à la Filipiny, gdzie był przelot dla zespołu, hotel zapewniony – to nas fajnie ucieszyło. Ale coś tam się pozmieniało i przenieśli to do Londynu, gdzie też dostaliśmy hotel w samym centrum. Był spęd zespołów z całego świata, ledwo to przeżyliśmy… Balowaliśmy całą noc. Spóźnieni, wymięci…dziś to by nie przeszło. Dziś nie dalibyśmy rady – tak imprezować i na drugi dzień iść i grać przegląd, gdzie musisz jednak pokazać klasę.

To była fajna impreza, spotkaliśmy dużo ludzi z całego świata. Ten cały przegląd za bardzo mnie nie interesował, Może to jest fajne dla zespołów, które zaczynają. Dla mnie zawsze to śmierdzi „wałkiem”. Zawsze ktoś jest podszyty – zna kogoś.

Graliśmy kiedyś metalowy przegląd na takim poważnym festiwalu – Blostock Festival. Co roku są tam przeglądy zespołów, żeby dostać się na tą scenę. I tak było, że jest 50/50 – decyduje jury i twoja publika. Ściągnęliśmy sporo ludzi na ten koncert, zadbaliśmy o to, żeby przyszła spora grupa naszych fanów. Dochodzi do naszego koncertu – patrzymy, a nie ma jury przed nami. Chłopaki siedzą w pubie obok i walą browary. Przyszli na ostatnią kapelę, która wygrała.

A. Ś.: To przynajmniej uczciwi byli (śmiech)

J. H.: Znam uczciwszych.

Fajny festiwal, bardzo chcielibyśmy tam zagrać. Nie ma bata. Omijamy już te przeglądy od jakiegoś czasu, bo to nie ma sensu.

J. H.:  Co jest na trzeciej stronie „The Sun”? Jak pogodzić granie z codzienną pracą?

Na trzeciej jest goła pani. To główny temat na budowach. Za bardzo nie pogadasz z ludźmi.To była ciężka praca jako pomocnik. Człowiek był sporo styrany. Fakt, że wtedy mieliśmy jeden zespół, nie tak dużo koncertów. Bardziej odczuwam to teraz, mając lżejszą pracę i trzy projekty, trzy zespoły.

A. Ś. : Rodzina? 

Byłem w związku 10-12 lat z Polką, którą tam poznałem. Zawaliło się to po kilku latach. To była moja i jej pierwsza tak długa relacja. Gdzieś tam to pękło, popełniliśmy sporo błędów. W taki sposób można się dużo nauczyć. To pokazało mi, jak ma nie wyglądać związek. Zakończyło się dosyć toksycznie, ale nie chce oceniać wszystkich tych lat tylko przez kilka ostatnich,to by było głupie.

CDN