Uniósłszy się z siodła, penetrował bystrymi oczyma najbliższą okolicę. Ponad cienką smugą lasu ujrzał miasto. – Tak ! – To
Kijów ! W mroźnym powietrzu niósł się uroczysty głos dzwonów Sofijskiego Soboru. Nad wieżami Złotej Bramy i murami fortecy łopotały sztandary. Chyba po raz pierwszy w mijającym roku spokojniej i radośniej zabiło jego serce.

Pośród kozackich szyków powoli zjechał do niewielkiej doliny, gdzie oczekiwano go z ustawionymi szeregami aksamitnych malinowych choragwi, buńczuków i werbli. Chrzęścił śnieg.

Ujrzawszy jeźdźca, wielotysięczny tłum kozactwa i Kijowian, wydał potężny i echami odbijający się okrzyk :
– Sława ! – Sława hetmanu Bohdanu ! – Sława Chmielu !
– Chmielnickiemu sława!
Był 23 grudnia 1648 roku.

Od strony Złotej Bramy zbliżały się obszerne sanie, w których znajdował się jerozolimski patryarcha – Paisij, a obok niego kijowski metropolita – Sylwester Kosow.
Spod zwichrzonych siwych brwi, spoglądały w dal ostre i przenikliwe oczy patryarchy. Pochyliwszy się nad nim, Kosow mówił ; – Nieobliczalny to człowiek. – Tak w myślach, jak i w uczynkach.

– Surowy on w gniewie swoim, a i niczym apostoł jakiś do szafowania losami ludzkimi prawo sobie uzurpuje.

Patryarcha nie słuchał Kosowa. Ten zaś wiedząc, że za kilka chwil będzie za późno – ciągnął dalej ; – Lud prosty i ciemny przeciw dostojnym
i poważanym ludziom podburzył. Nie tylko przeciw katolikom, ale i przeciw prawosławnym. W uniwersałach pisał; – ” Wszyscy będą równi „.

– To znieważanie Boga i występek ! – Kosow splunął na drogę.
Obejrzał się. Niezliczone głosy grzmiały ponad tłumem.
– Jak księcia witają – pomyślał.
– I jak to możliwe, aby ktoś taki jak sam patryarcha – nie zważając na swój starczy wiek i godność, mógł pozwolić sobie na gest osobistego
powitania takiego … – Chmiela ! ? – A jeszcze i jego samego wplątał w tę niechlubną i niebezpieczną ceremonię.

Dobre sto kroków przed saniami Chmiel zatrzymał konia. Zeskoczył na ziemię, a wraz z nim pozsiadali z koni; Iwan Wygowski,
Ławryn Kapusta, Matwij Gładki i Syłujan Mużyłowski. Zdjąwszy czapkę, energicznie ruszył w kierunku sań.
– Jeszcze poprzedniego dnia powiadomił go Kapusta, że patryarcha zatrzymując się w Kijowie, postanowił osobiście powitać hetmana.

 

– Drogo może kosztować takie powitanie – myślał hetman, jednakże nie bez znaczenia jest tu fakt uczestnictwa w tym wydarzeniu tak wysoko postawionych osobistości, a co najważniejsze – narodu.

Spochmurniał jednak widząc w saniach mizernego siwego starca, a obok niego obrzękłego jak cerkiewny dzwon Sylwestra Kosowa, który dość
niechętnie gotował się do oficjalnego powitania.

Uprzedzając zamiar patryarchy, Chmiel nie pozwolił mu na wyjście z sań. Upadł na kolana i przyłożył usta do maleńkiej, żylastej i chłodnej jego ręki.

Spoglądając mimochodem w oczy metropolity, musnął tylko pulchną jego dłoń i na dany znak zajął wskazane miejsce w saniach.
– A wielotysięczny tłum w nieopisanym podnieceniu skandował;
– Sława hetmanu ! – Bohdanu sława !
– I znów z różnych stron zagrzmiało niczym grom ; – Sława Chmielu !
Uśmiechał się. Tak krzyczeli po zwycięstwie pod Żółtymi Wodami.
Tak krzyczała ta czerń z kosami i kijami w ręku kiedy szła za nim w wodę i w ogień. Bo to on dzielnie poprowadził ich do Dniepra i do Wisły.

To on przywrócił im Kijów. To on zwyciężył.

Nie nałożył czapki, a wiatr czochrał włosy odświeżając głowę.
– A odświeżać było od czego. Cały wczorajszy dzień pili jego zdrowie. Starszyzna i kozactwo. Pili za zwycięstwo nad królem i chanem. Za klęskę tureckiego sułtana.

Przy Złotej Bramie zatrzymały się sanie. Chlebem i solą witali niezwykły orszak najwyżsi urzędnicy, wójt, przedstawiciele kijowskich
cechów. Przeciskając się przez tłum, zmierzała w kierunku sań wynędzniała i marnie odziana kobiecina. Zdjąwszy pośpiesznie pobłyskujący na sznureczku miedziany krzyżyk, zawiesiła go na szyi hetmana. Ten zaś czule i z wielkim szacunkiem ucałował spracowane ręce staruszki. Pokiwał z podziwu głową patryarcha. Kosow odwrócił głowę.

Wśród witających pojawili się nagle wychowankowie kijowskiego Kolegium z rzucającym się w oczy rosłym młodzieńcem na czele, który swym tubalnym głosem, po łacinie wygłosił powitalną mowę, porównując hetmana do Aleksandra Macedońskiego i najznakomitszego rycerza na świecie.

Potem, niski, krępy urzędnik wdrapawszy się na beczkę, gorąco i serdecznie witał hetmana w imieniu kijowskiego magistratu.
” – Czekaliśmy na ciebie wielki hetmanie jak na zbawcę i wyzwoliciela naszego. Dniem i nocą modliliśmy się za ciebie. ”

– Ale bies w pomysłach czerni do złego przywieść może – odezwał się Kosow półgłosem.

– Tak, tylko ta czerń – metropolito – cały kraj z mieczem w ręku przeszła … i panów za Wisłę pognała … i na błogosławieństwo waszezasługuje. – Z trudem powstrzymywał te słowa hetman.

 

Odwrócił głowę obawiając się, iż wyrwać mu się może jeszcze coś bardziej dosadnego niż to, o czym przed chwilą pomyślał.
Tkwiły przecież w świeżej jeszcze pamięci bolesne docinki, niepochlebne i złośliwe uwagi ze strony metropolity i wojewody Adama Kisiela.

– Poczekaj ! – Przyjdzie i twój czas. Zmusił się jednak do chwilowego zapomnienia o tym, co miało miejsce tuż przed momentem.

Huknęły z fortecy armaty. Strzelano z rusznic, pistoletów … i z czego tylko się dało. Za nimi już Złota Brama. Wzdłuż ulic i na placach kłębiły
się ogromne tłumy ludzi wznoszących coraz to nowe okrzyki i pokazujących sobie wzajemnie palcami majestatycznie posuwające się sanie.

A on siedział pomiędzy metropolitą i patryarchą napełniony dumą, chwałą i tym niezwykłym, podniosłym nastrojem, kiedy zdawać by się mogło, iż cały ten świat i wszyscy ludzie godni są najwyższego Bożego błogosławieństwa .

Wieczorem, archimandryta Kijewo – Pieczerskiego Monastyru – Józef Tryzna, wydał bankiet na cześć hetmana.

Powrócił około północy do swego apartamentu w pałacu metropolity Kosowa. Nie spał. Osawuł Demian Lisowiec i Ławryn Kapusta
byli z nim. Nie kleiła się rozmowa. Zwolnił ich. Słyszał jeszcze jak Kapusta rozkazał osawułowi ; pod oknami w sadzie postaw warty. – Ja
sprawdzę bramę.

Ucichły kroki. Był sam. Zakrył twarz rękami. – Boże mój … – I to był właśnie początek. – Kiedy wyjechał na wzgórek i ujrzał Kijów.

A przecież jeszcze w maju po zwycięstwie pod Żółtymi Wodami nad koronnym wojskiem … i nawet po korsuńskiej bitwie nie zdawał sobie
sprawy z rozmachu i znaczenia działań jakie rozpoczął.

Dopiero teraz zrozumiał, że przyjął na swoje barki ciężar, z jakim jeszcze nikt i nigdy w jego kraju nie próbował się zmierzyć.

W rozległej świadomości przewijać się zaczęły żywe obrazy doznanych zniewag, upokorzeń, widma śmierci, które mimo niezwykłej siły woli tak trudno od siebie oddalić.

Ale także to, co przenikało go na wskroś. – Jak to pędził wroga aż pod Zamość i dyktował mu własne warunki… – I poszła za nim cała Ukraina
od Dzikich Pól aż do Słuczy… – Ale co dalej ? – Czyżby brakowało odwagi aby odpowiedzieć na samemu sobie zadawane pytania ?

Rozum i serce podpowiadały jedno. – Odwrotu być nie może.

Wszystkie mosty były za nim spalone. Ludzie byli z nim. Droga ścieliła się tylko do przodu.