„Żyje się tak, jak się śni – w pojedynkę.”
Joseph Conrad „Jądro ciemności”

* * *

Koniec lat siedemdziesiątych. Po wspaniałych i szokujących „Szczękach” Spielberga wszyscyśmy niecierpliwie oczekiwali na „Szczęki II”. Na seans u nas w kinie, wiadomo, trzeba było czekać parę miesięcy, ale jeden kolega miał szczęście i obejrzał film w Lublinie dużo wcześniej od nas. – I jak, dobry? – pytamy. – Dobry. Dużo dzieci wpierdala.

* * *

Klatki schodowe zionęły ciemnością, zimnem i stęchlizną. Swoje brudne wojny prowadziły tam ze szczurami zdziczałe koty.

* * *

Nigdy w życiu nie spotkałem człowieka, który wymyślał dowcipy. Nie jakieś tam fabularne skecze, ale kawały właśnie. A przecież każdy z nich musiał mieć jakiś początek, jakiegoś autora…

* * *

Wzrok siadał mu już od dłuższego czasu. Do tego stopnia, że miał problem z czytaniem książek z drobniejszą czcionką. Po domach szukał pasujących do jego wady okularów.

* * *

Dziwacznie wygląda zając, który niespiesznie przemierza puściuteńką Ostrowiecką. Albo bażant skrzeczący donośnie na słonecznym zegarze przy Skwerze Podróżników czy na głowie Karola Lipińskiego. Widywał też sarny i lisy. Wchodziły sobie często do samego centrum miasta.

* * *

Przez pierwsze lata poważnym problemem był smród popsutego mięsa i wędlin ze sklepowych lodówek i zamrażarek. Powoli ale systematycznie zakopywał to w głębokich jamach.

* * *

Na nowo odkrywał Białoszewskiego i Czechowicza. Niby kiedyś ich czytywał, ale zawsze byli w drugi, trzecim rzędzie jego ulubionych poetów.

* * *

W sumie to zawsze byłem typem „czarnej owcy”… Takim niby fajnym kolesiem, ale … „lepiej na niego uważać”… I bardzo dobrze.

* * *

Popołudniowe drzemki były już stałym elementem dnia. Starzał się.

* * *

Wakacje w czasach podstawówki to była magia, to były czary. Z reguły nigdzie nie wyjeżdżałem, bo nie było kasy, ale to nie miało żadnego znaczenia. Dni były wypełnione od rana do wieczora. Wystarczało osiedle, plac zabaw, boisko i przyjaźń takich samych jak ja dwunasto, trzynastolatków. To się po prostu nazywało szczęście.

Nieważne gdzie później byłeś i co widziałeś. Takiej intensywności świata nigdy i nigdzie już nie dało się doświadczyć.

* * *

Stan wojenny. Kino. Tak zwany „występ”. Nie wiem, czy to możliwe, ale pamiętam, że wśród plejady prawdziwych gwiazd był tam też Marek Grechuta. Wszedł na scenę w ciemnym golfie, usiadł do pianina i zaczął brawurowo „Hop szklankę piwa”…

CDN…

zdj.: Tomasz Młynarczyk