Uścisnęliśmy sobie dłonie i poszliśmy, każdy w swoją stronę. Obejrzałem się przez ramię i spojrzałem na jego szerokie plecy. Chłop potężny o sercu wesołym. Miał w sobie słabość dziecka i siłę atlety. Może dlatego kobiety tak za nim szalały?

W dzisiejszym świecie mężczyzna musi być silny i słaby zarazem. Twardy i miękki, zdecydowany i uległy. Musi łączyć w sobie przeciwstawne cechy, których połączyć się przecież nie da. Sasza, poeta, raz bywa zdecydowany i pewny siebie, a za chwilę wybucha płaczem, jak małe dziecko. Dla mnie to zalatuje rozchwianiem emocjonalnym, ale babom to się widać podoba.

Żona powiedziała mi kiedyś, że współcześni mężczyźni o nic już nie walczą. Ani o miłość, ani o kobietę. Są, a jakby ich nie było.
Pamiętam, że siedzieliśmy wtedy w kuchni, przy stole. Był wieczór, przez ścianę słychać było szum lejącej się wody, przytłumione śmiechy sąsiadów, ktoś przesuwał krzesła. Spojrzała na mnie i odwróciła wzrok do ściany. Dzielił nas tylko stół, ale ja czułem, jakby między nami pojawiły się pokryte śniegiem szczyty gór, opustoszałe parki, wyludnione jesienne plaże. Ujrzałem tysiące takich kuchni, stołów, mieszkań i samotnych, milczących par, małżeństw, zbyt leniwych by odejść, rozczarowanych sobą i swoim życiem.

Wy już o nic nie walczycie. Zatrzymałem się przy starej kamienicy. Tym razem będzie inaczej, pomyślałem, tym razem zawalczę. I to już teraz, dziś, na tych cholernych imieninach.

Za każdym razem, gdy szedłem na imieniny do Andrzeja, wracałem na drugi dzień pijany i sponiewierany. Tym razem będzie inaczej. Tym razem pójdę, wypiję dwie lufki, pogadam o sztuce, poezji, kulturze i wrócę, wrócę do domu! Ciężko będzie, ale dam radę. Zrobię to dla ciebie. Zrobię to dla nas.

Andrzej mieszkał poza Warszawą. Kupiłem w sklepie na rogu butelkę wyborowej i dwa piwa. Przez chwilę ogarnął mnie idiotyczny lęk, że to za mało. Sklepowa obrzuciła mnie pobłażliwym spojrzeniem, którego nienawidziłem. Czy jej też powinienem dać kiedyś w mordę?
Boże, jaki ja jestem marny. Poczułem na czole krople potu, jakbym miał coś na sumieniu, jakbym coś przed tą grubą babą, w brudnym fartuchu, ukrywał.

Ale czy tak właśnie nie było? Przychodzę tu codziennie po piwo, lub po flachę. Nie mam stałej pracy, utrzymuje się z pisania. Udaję, że jestem pisarzem, że jestem mężem, ojcem, synem, bratem, przyjacielem, Polakiem…mężczyzną. A tymczasem, gdy wyjeżdżam na wczasy za granicę trzymam się jak najdalej od rodaków. Słysząc polski język, udaję pieprzonego obcokrajowca. Niemcy, Amerykanie, Anglicy, a nawet Ruscy trzymają się razem, tylko nie my.

Czemu ja właściwie piję? Dla sztuki! Brednie. Może uciekam? Przed czym może uciekać prawie czterdziestoletni facet?

Mógłbyś, choć raz być mężczyzną, a nie tylko artystą.

Czy takie słowa można zapomnieć? Puścić mimo uszu, udać, że nigdy nie padły, że nie były skierowane do mnie, że nie wypowiedziała ich moja własna żona?

Wypiłem oba piwa pod sklepem. Musiałem się jakoś pozbierać. Poukładać myśli i jakoś przetrwać te imieniny. Ciekawe, że im więcej w siebie wlewałem w siebie alkoholu, tym większej nabierałem pewności, że mogę się już bez niego obyć.
Nagle przeszył mnie dreszcz. Zadygotałem i o mały włos nie upuściłem butelki. Tekst! Ten kutasina, miał mi zrobić korektę, muszą mi to wydać, obiecali. Obiecali. Sięgnąłem do kieszeni i szczerze zdziwiony wyjąłem małą buteleczkę żubrówki. Nie pamiętam, bym ją kupował. Nie ważne, przyda się. Muszę zadzwonić. Poczta jest nie daleko. Ten stary kutasina, ten stary kutasina. Ile on może mieć lat?
Na zachodniej ścianie budynku poczty zamocowane były trzy aparaty telefoniczne. Dwa z nich działały. Wsunąłem kartę telefoniczną i wstukałem numer redakcji. Która to godzina? Ten stary kutasina pewnie już tam siedzi.

– Redakcja, słucham.

– Czy mmogę z kut…czy mogę z panem Zygmuntem?

– A to pan. – głos w słuchawce nagle stał się bezbarwny. – Łączę.

Po dłuższej chwili, która wykorzystałem na osuszenie żubrówki, rozległ się trzask i już myślałem, że będę musiał dzwonić ponownie.

– Zygmunt.

– Dzień dobry, panie Zygmuncie. Ja w sprawie mojej powieści.

– Już panu mówiłem. To strasznie zagmatwane. Nie jasne jakieś. On niby ją kocha, ale odchodzi, potem wraca. Wiem, nie wraca do kobiety, która się porzuciło, to nie ma sensu.

– Ale sam pan przecież mówił, że sprawdzi i wydrukujecie.

– A pan jest już chyba po kielichu. Nie za wcześnie?

– Jjjjestem trzeźwy. Co z moim tekstem? Mieliście wydać.

– Już panu mówiłem. Niech pan nie pisze o kryzysie osobowości, problemach egzystencjonalnych i takich tam. Kogo to dziś obchodzi? Pan przecież wykształcony człowiek, Grocholę pan czytał? Tak trzeba dziś pisać.

– To co, romanse mam pisać?

– Romanse, nie romanse, nie wiem. Albo kryminał. Teraz to bardzo modne.

– Kryminał.

– No właśnie. Do widzenia.
Trzask.
Stary kutasina.

Czułem jak ogarnia mnie wściekłość. Uderzyłem pięścią w skrzynkę telefonu. Oparłem się plecami o ścianę i rozejrzałem dookoła w nadziei, że może ktoś zwróci mi uwagę i będę mógł się na nim wyładować. Może nawet dam mu w mordę?

Stary kutasina.

Stałem jeszcze chwilę i wreszcie powlokłem się zrezygnowany w stronę przystanku tramwajowego. Usiadłem na ławeczce i wsparłem brodę na dłoni. W cieniu drzew, tuż obok Mini Baru Kebab, ktoś otworzył ręczną myjnię. Dwóch młodych chłopaków opalało się na ławce. Nagle przez szum ulicy przebił się głośny warkot silnika, miałem wrażenie, że środkiem Grójeckiej jedzie traktor. Podniosłem zaciekawiony głowę. Na placyk przed myjnią wjechał lśniący od chromów motocykl. Chłopaki wstali leniwie z ławki. Motor i jego właściciel robili wrażenie. Nie było nikogo, kto by nie rzucił ukradkowego spojrzenia. Łowiłem je chciwie widząc, ile jest w nich podziwu, a nawet zazdrości.
Mężczyzna ubrany był w czarną skórzaną kurtkę, o szerokich plecach. Na głowie miał kask tego samego koloru, z przyciemnianą szybką. Skórzane spodnie kończyły się kowbojskimi butami. Do motocykla przytroczone miał wyćwiekowane sakwy. Bak lśnił w promieniach słońca.

Nim zaparkował w cieniu, podkręcając obroty silnika, motocykl błysnął srebrnymi chromami. Wyglądał jak błędny jeździec. To jest prawdziwy mężczyzna – pomyślałem czując zazdrość. Pewny siebie, niepokonany twardziel. W takich jak on, kocha się każda dziewczyna. Gdzie mi do niego.

Odwróciłem głowę. Tramwaj wciąż nie nadjeżdżał. Tamten wyłączył wreszcie silnik i zsiadł, niczym kowboj z konia. Chłopaki wtoczyli motocykl na stanowisko. Odruchowo sięgnąłem do kieszeni na piersi. Pusto. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że przecież tydzień temu rzuciłem palenie.

Rozejrzałem się znudzonym wzrokiem po przystanku i znów wróciłem na myjnię. Motocyklista się przeobraził. Wpatrywałem się w niego ze zdziwieniem, które powoli przerodziło się w rozbawienie.

Dwóch chłopaków szorowało na klęczkach lśniący motocykl, synonim siły, atrybut władzy i męskości. Tymczasem jego właściciel, nieustraszony jeździec, twardziel i samotnik szos, zdjął kask i rozpiął kurtkę. Tak się zaczęło przeobrażanie.
Spod czarnej skóry wyglądała wklęsła klatka piersiowa i koszulka z napisem Bank PKO SA. Jej posiadacz przechadzał się niepewnie po placyku, jakby zawstydzony swą nagłą nagością. Nie mógł się już schować pod wyćwiekowaną kurtką i przyciemnioną szybą kasku. Został oderwany od swojego ogiera i musiał przebierać teraz chudymi nóżkami po placyku myjni. Co jakiś czas zerkał ukradkiem na szorujących motocykl chłopaków. Na krótki moment nasze spojrzenia się spotkały. W jego oczach błysnęło lekkie zażenowanie i coś, jakby niepewność.

A więc to tak wygląda twardziel szos – pomyślałem i posłałem mu bezwzględne, pogardliwe spojrzenie. Uciekł wzrokiem, skulił się w sobie. Gdy siedziałem już w tramwaju widziałem jak snuje się po placu, niepewny, wystraszony. Uśmiechnąłem się czując nad nim przewagę. Choć tak naprawdę nie wiem, z czego ona wynikała. Zmieszałem się. Skąd ta nagła pycha, a wręcz agresja? Przecież nawet go nie znałem. Czy jemu też chciałem dać w zęby? Odegrać się na nim? Tylko za co?