Pięć finałów, wszystkie wygrane. Jose Mourinho w Europie to „The Special One”. Sześć finałów, każdy zwycięski. W obecnym stuleciu Sevilla to hegemon Pucharu UEFA i jego spadkobiercy, czyli Ligi Europy. Dla kogoś miał być to pierwszy raz; pierwszy przegrany. Do samego końca nie wiadomo było dla kogo. Mecz bowiem zaczął się w maju, a skończył w czerwcu.

AS Roma zaczęła zaskakująco, bo dość odważnie. Jeśli ktoś miał w tym meczu narzucić swoje warunki, to raczej Sevilla. Tyle spekulacje, bo na boisku początkowo większe konkrety dała pierwsza z trzech włoskich drużyn tegorocznych finałów. Niezdecydowanie Rakiticia wykorzystał Mancini, odbierając Chorwatowi piłkę i błyskawicznie uruchamiając Paulo Dybalę. Argentyńczyk, którego występ w finale był w dniach go poprzedzających bardzo niepewny, pognał w stronę bramki i pewnie strzelił obok Bono. Roma do przerwy prowadziła.

W drugiej połowie oblicze drużyny Mourinho przybrało już bardziej znajome rysy. Roma się schowała, pozwoliła grać rywalowi. Sevilla imponowała formą w ostatnich tygodniach, ale w poprzednią środę na Puskas Arenie stawka pętała jej piłkarzom nogi i dochodzenie do sytuacji przychodziło im z większym trudem, niż choćby w półfinale z Juventusem. Trener Mendilibar i jego zawodnicy jakby zgubili koncepcję, polegającej na szybkim operowaniu piłką. Zamiast tego zaproponowali metodę tysiąca wrzutek, która jednak… przyniosła wyrównanie. Gianluca Mancini najpierw asystował Dybali przy bramce dla Romy, a teraz jemu asystował Jesus Navas przy golu dla Sevilli. Przewrotny los…

W ogóle ten mecz z każdą minutą był coraz gorszy. Piłkarze się męczyli, kibice na stadionie nudzili, a my przed telewizorami przysypiali… Dogrywka… Cóż, był zaprzeczeniem sensu rozgrywania dodatkowych trzydziestu minut. Jedna z najgorszych, jakie widziałem. Co chwila przerwa – ktoś się z kimś przepychał, ktoś inny leżał. Nie było nawet udawania, że którejś drużynie zależy na wygraniu tego przed karnymi. Bez sensu. Mecz (z doliczonym czasem przez sędziego) trwał w sumie 147 minut!

W karnych lepsza (bezbłędna) okazała się Sevilla. Nie było kontynuacji zeszłorocznego sukcesu Romy i Mourinho. Za to niezniszczalny Jesus Navas pamięta jeszcze pierwszy triumf Sevilli z roku 2006!

Anglia raz…

Tydzień później miała miejsce pierwsza odsłona konfrontacji Serie A z Premier League. Pogromca Lecha (świetny sezon!), Fiorentina, czekał na europejski puchar od 1961 roku. Tylko cztery lata krótsza była tęsknota za triumfem w West Hamie, którego barw broni Łukasz Fabiański.

Mecz od początku toczony był w wysokim tempie, tak jakby zawodnicy chcieli zrekompensować wszystkim obserwującym nudę sprzed tygodnia. Mimo to z pierwszej połowy zapamiętamy przede wszystkim rozbitą głowę kapitana Violi, Cristiano Biraghiego, w którego jakiś idiota rzucił kubkiem po piwie.

Po przerwie się rozkręciło. Pokiereszowany Biraghi zagrał piłkę ręką w polu karnym, sędzia po obejrzeniu powtórek wskazał na wapno, a dzieło zwieńczył Said Benrahma, dając Młotom prowadzenie. A trzy minuty później pięknego gola strzelił Giacomo Bonaventura i Fiorentina wróciła do gry. I tak mecz zmierzał ku dogrywce… która się ostatecznie nie odbyła, bo najlepszy na boisku Lucas Paqueta nie miał zamiaru tego meczu przedłużać. W ostatniej minucie Brazylijczyk posłał cudne podanie do szybkonogiego Jarroda Bowena; ten popędził, podniósł głowę i skutecznie przymierzył. West Ham drugim zwycięzcą Ligi Konferencji!

…Anglia dwa

Manchester City zmiótł po drodze Bayern (w ćwierćfinale) i Real (fazę później). Trudno o większy pokaz siły. W ostatnich tygodniach drużyna prowadzona przez Pepa Guardiolę była zdecydowanie najlepsza w Europie. W przekroju całego sezonu zresztą również. To miał być najwyraźniej jednostronny finał Ligi Mistrzów od lat. Miał być, ale nic z tych rzeczy – bo przeciwnikiem The Citizens był Inter Mediolan, który z kolei pokazał wiosną, że potrafi stać się najbardziej niewygodnym rywalem dla każdego. Nawet dla drużyny z Play Station.

Neroazzurri grali swoje od początku. Blisko przeciwnika, agresywnie, z wyprzedzeniem. Marcelo Brozović notował odbiór za odbiorem. Federico Di Marco nie pozwalał Bernardo Silvie oddychać. Grealish szarpał, urywał się Dumfriesowi, ale zaraz wyrastał przed nim Darmian. Haaland przegrywał pojedynki główkowe (!), Acerbi z Bastonim wyłączyli Norwega. Do tego Manchesterowi City poważnie zajrzało w oczy widmo powtórki sprzed dwóch lat za sprawą deja vu. Boisko z kontuzją opuścić musiał bowiem lider mistrza Anglii, Kevin De Bruyne. Tak jak z Chelsea…

Nawet tak perfekcyjnej maszynie pozbawienie ważnego trybu musi zaszkodzić. Gra Manchesteru coraz częściej była niedokładna, choć już wcześniej na kolana nie rzucała. A mimo to Obywatele wyszli na prowadzenie.

Ten jeden raz Bernardo miał więcej swobody. Ten jeden raz Brozović i spółka nie zdążyli doskoczyć. Rodri, absolutnie kluczowy gracz City w tym sezonie, perfekcyjnie przymierzył sprzed pola karnego.

Dziesięć minut wcześniej Simone Inzaghi wprowadził na boisko Romelu Lukaku w miejsce wyczerpanego Edina Dżeko. Belg zaprezentował się lepiej od Bośniaka. Brał grę na siebie, rozbijał obrońców, raz znalazł sobie miejsce do oddania strzału. Widać było, że w ostatnich tygodniach sezonu złapał dobrą formę.

Później jednak wróciły do Lukaku demony z mistrzostw świata. Wtedy swoją nieskutecznością i niewytłumaczalnym pechem „załatwił” Czerwonym Diabłom odpadnięcie z mundialu już w grupie. Wczoraj zaś uniemożliwił Interowi przedłużenie nadziei.

Tutaj był pech:

za co trudno go winić, poza tym Dias raczej zablokowałby strzał Di Marco.

A tutaj nieskuteczność:

Cóż…

Manchester City zasłużenie dołącza do grona zdobywców Pucharu Europy!