Pociąg przyjął go dosyć chłodno. Dopiero wyłaniające się z coraz większą mocą słońce ocieplało to poranne spotkanie. Podróż nie była długa, ale wystarczyło jej akurat na gruntowne przejrzenie bieżącej prasy. To dobrze, bo Konopka, podobnie jak jego kuzyn sportowiec, nie lubił pustych przelotów. Ów kuzyn, startując co raz w jakichś zawodach niewygórowanej rangi, szmuglował spore ilości alkoholu wytwarzanego przez stryja kolegi kuzyna swego znajomego. Podróż była intratna nawet, jeśli wracało się bez wygranej.
Konopka czytał, co wydawało mu się bardziej korzystną transakcją, ale skoligacony rodzinnie sportowiec pojąć tego nie mógł. Może to i dobrze – myślał komisarz – bo na co światu byliby potrzebni ludzie wszyscy takiej samej duchowej maści i rozumu? Kuzyn-sportowiec-szmugler miał jednak na to, jak i na wszystko inne, odmienne zdanie. Kiedy go nie najść kręcił głową lewo-prawo, lewo-prawo i tak całymi godzinami codziennych spotkań, aż mu ów gest wszedł w krew na tyle, że nie mógł się od niego wyzwolić nawet podczas snu. Konopka zaśmiał się i w tym nietypowym dla siebie wspomnieniu podobnie pokręcił głową. Z rojonych powidoków wyrwał go gwizd lokomotywy. Pociąg zwolnił, a narastający błogostan przymknął mu oczy i delikatnym falowaniem wagonu wprowadził w sen. „Hop Konopka, hop Konopka” – radośnie pokrzykiwały tańczące wokół niego rozczochrane dzieci – „pif paf Konopka, pif paf, pif paf”. Delikatne szarpnięcie zatrzymującego się składu pogoniło smarkaczy. Konopka otworzył oczy. Był na miejscu.
Pierwszym celem były Siedlce, gdzie na dworcu czekać miał urzędnik magistratu. Młody chłopiec, pewnie goniec, stał na peronie. Z wysiadającego tłumu wyłowił wzrokiem Konopkę, wręczył mu kilka teczek przewiązanych zalakowanym sznurkiem i szybko pożegnał się miłym skłonieniem. Komisarz natomiast skierował się w stronę monumentalnego gmachu przywodzącego na myśl angielskie wille, a w najgorszym razie pałacowo-dworkowe rezydencje wciąż gęsto rozsiane po krajowej prowincji. Wnętrze było już mniej okazałe. Ot, zwyczajowa poczekalnia, kasy biletowe i restauracja. Ustrojone damy, kilku żołnierzy i dwóch oficerów, mieszczanie grający w nieswoim mieście dżentelmenów i hałaśliwa, liczna rodzina żydowska stanowili mikrokosmos oczekujących podróży. Gdyby dodać do nich wspierającego się na kiju postawnego włóczęgę z obfitą brodą i w zdartym mundurze, trudno powiedzieć już nawet z jakiego czasu oraz siedzącego przed wejściem żebraka, obraz będzie pełny. Konopka obserwował ich ruch popijając herbatę przy restauracyjnym stoliku. W zamarzeniu wspomniał pamiętniki ks. Szczęsnego Felińskiego, które był zakupił w swoje dwudzieste urodziny, w dniu ich premierowego pokazu w Krakowie. Nie sama książka go teraz tknęła, ale opisany w niej frant Kosiński, co to umiejąc mówić brzuchem z psem gadał w siedleckich restauracjach i sprzedawał go naiwnym moskalom. Ciekawy typ.
Do odjazdu pociągu Siedlce-Ostrołęka nie pozostało zbyt wiele czasu. Dokładnie tyle, ile było potrzeba na pobieżne obejrzenie miasta. Śladów wojny prawie nie znać. Ale cóż się dziwić, minęły już dwie dekady. Trudno wprawdzie przypuszczać, że za czasów swojej świetności okolony parkiem pałac wyglądał tak obskurnie jak teraz. Ale gdyby przymknąć na to oczy, gdyby oddać się wyobraźni wydobywającej z teczek pamięci akwarele Vogla, dałoby się zobaczyć książęcą rezydencję w pełnej krasie. Gwarno zaludnione aleje, gondole przemierzające stawy i kanały, szmer letniego teatru z najpierwszymi piórami swego czasu, brama wjazdowa doglądana architektonicznie przez króla, kościół z imitacjami Palloniego i niekończący się tembr konwersacji łączonych z bachanaliami. Wszystko to przykryte zostało szarością powojennego zaniechania. Konopka zastanawiał się czy jest różnica między tą zdegradowaną stolicą województwa a Warszawą. Widział ją na każdym kroku, choć wiązało się to raczej nierówną proporcją rangi i pieniędzy zebranych na odbudowę. Jak więc zatem będzie w Kossowie? Ten został także zdegradowany z miasta do wsi, choć w potocznej świadomości, jak wynikało z rozmów, funkcjonował jako miasteczko. Komisarz wiedział, bo wyczytał, że w dwudziestym roku, na tydzień przed zwycięską bitwą Piłsudskiego, była tam straszna szarpanina z nawałnicą bolszewicką. Czy miasteczko wróciło do normalności? Tego nigdy się nie dowie, bo nie wiedział przecież jak ta niby normalność wyglądała przed bitwą. Straty wyobrażał sobie jednak dotkliwe.
Różnica była zauważalna także w pociągu jadącym już do Kossowa. Nie w komforcie jazdy, ten był taki sam, ale rozmowach podróżnych. Im dalej od Warszawy, tym bardziej zmieniają się zaprzątające ludzi tematy rozmów i problemy. Nie było to nic nadzwyczajnego, nic czego komisarz nie spodziewałby się zawczasu. Podróż była monotonna. Za oknem przesuwały się połacie łąk i pól przedzielanych olszynowymi pasami drzew, gdzieniegdzie zamajaczyło jakieś gospodarstwo, a gdy pociąg zwalniał dało się zobaczyć i szwędające się po nim zwierzęta, czy starowinkę siedzącą na ławce. Zbliżając się do stacji zabudowa gęstniała. Choć w Borkach i Podnieśnie różnica była nieznaczna, dopiero w Bielanach dało się to odczuć i już prawie do samego Sokołowa domy, stodoły, obory i ogrodzone drewnianymi płotami całe podwórka wyparły puste przestrzenie zieleni. Cała linia kolejowa 34, na odcinku przemierzanym przez komisarza, była tak naprawdę urokliwa.