Schował się w bocznym korytarzu, zamknął oczy i włożył ręce do kieszeni. Nasłuchiwał. Kiedy upewnił się, że nikogo nie ma w pobliżu, zdjął cylinder i wyjął z niego małą karteczkę. Mammon ruszył na ziemię – odczytał. Nie było na co czekać. Widocznie Azazel chciał uruchomić swój plan, nawet nie czekając na wynik wyborów.

Behemoth wyszukał w kieszeni spodni kulkę, która pod wpływem jego dotyku się rozżarzyła. Diabeł włożył sobie przedmiot w usta i wyciągnął ręce. Płomień przenikał go całego, wypełniał głowę, oczy, palce. Wydostawał się przez usta, ogarniał frak i skrzydła. Płomień unosił Behemotha, rozrywał i z powrotem scalał, aż wreszcie wciągnął go w siebie.

***

Ulice wszystkich, wielkich metropolii są bardzo do siebie podobne. Brud, niebezpieczeństwo i czający się za każdym rogiem grzech, pod każdą szerokością i długością geograficzną wyglądają tak samo. Porównywalna jest skala obojętności na cierpienie i prawdopodobieństwo tego, że trafi się na złego człowieka, w złym miejscu, a policja i tak nie zdąży przybyć.

Behemoth się rozejrzał. W bramie siedział jakiś narkoman, kilka metrów dalej prostytutka czekała na pierwszego tego wieczora, klienta. Nastolatkowie słuchali głośno muzyki, a powinni już być w swoich pokojach. Może nie chcieli wracać do domu, bo z okna na drugim piętrze dochodziły odgłosy dzikiej awantury. Słuchał przez moment wyzwisk. Nie po to tu jednak przybył. Musiał szybko znaleźć jakiegoś geniusza informatycznego, a trafił na obrzeża Los Angeles.

Skierował się do najciemniejszej bramy. Przeszedł przez długi dziedziniec, a potem trafił do ogrodu. Na końcu stał parkan, porośnięty dzikim winem. Pchnął drzwi. Po drugiej stronie stała gromada ubranych na czarno ludzi, z wymalowanymi twarzami i pochodniami w dłoniach. Trochę się tym krępował, ale dla efektu rozwinął skrzydła i uniósł się w powietrze. Zebrani padli na ziemię.

– Witaj, Ojcze wszelkiej nieprawości. Witaj, Cieniu który niszczy… – zaczął mężczyzna, który zamiast pochodni miał w ręku długi kostur, zwieńczony jakimś kamieniem.

– Dzięki, darujmy sobie powitania, bo czasu mam mało. Zrobiliście to, co wam rozkazałem?

– Zrobiliśmy.

– Kogo znaleźliście?

– To student Uniwersytetu Stanforda.

– Gdzie go znajdę?

Mężczyzna z kosturem wysunął drżącą dłoń, w której trzymał zwinięty pergamin.

-Nie można było prościej? – Behemoth wziął zwój i uniósł się ponad korony drzew.