– Panie majorze, mam wiadomość od ojca. – Mów. – Kapitan Pieskow może się spotkać w leśniczówce Izdebskiego. Weźmie ze sobą pięciu ludzi, tylu my też możemy mieć. Chcą omówić plany współdziałania.


– To piętnaście kilometrów stąd – dowódca spojrzał na mapę. – W środku lasu, blisko już Armii Czerwonej – Korewicz poprawił płaszcz na ramionach, zapalił papierosa. – Nie ma wyjścia… Powiedz, że będziemy jutro. Bez pomocy czerwonych nie zajmiemy miasta. Miałem nadzieję, że batalion spadochroniarzy się wycofa, ale chyba organizują tu obronę. Czekan, ufasz informacjom swojego ojca?

Chłopak popatrzył na oficera, pod którym walczył już od trzech lat. Zawdzięczał mu życie.

– Ufam, panie majorze…

– To dobrze. To mi wystarczy.

***

– Towarzyszu majorze… – Pieskow zasalutował, a potem obciągnął brudną kurtkę – Cieszę się, że przyszliście.

Korewicz stał w połatanym mundurze polskiego oficera, był wyższy od Rosjanina niemal o głowę, ręce założył z tyłu. Rozglądał się po polance, szukał jakichś niepokojących sygnałów. Wyglądało na to, że czerwoni dotrzymali umowy i rzeczywiście przybyli tutaj w pięciu.

– Wejdziemy do środka? Zimno tu na dworze, wieje wiatr, trzeba usiąść nad mapami, a nie ma zbyt wiele czasu – Pieskow zatarł ręce.
Drzwi skrzypiały. W leśniczówce panował wieczorny półmrok. W słabym świetle dało się zauważyć panujący bałagan: przewrócone krzesła, stół pocięty nożem i zaplamiony woskiem, jakieś papiery leżące pod ścianą. Na podłodze sczerniała plama krwi. Śmierdziało stęchlizną. Świece dawały niewiele światła, a tylko rzucały na ściany cienie, tańczące upiornego oberka.

– No, warunki takie sobie – Pieskow podniósł jedno krzesło. – Ale my tu nie dla wygody. Lampa jest, stół jest, można rozmawiać.

Pochylili się z Korewiczem nad mapami, głowa przy głowie. Pogrążeni w rozmowie nie widzieli, jak cienie na ścianach powoli się uspokoiły, jak przybrały ludzkie kształty i przez chwilę przyglądały się dwóm oficerom. Potem zaczęły pełznąć w ich kierunku.

Czekan stał w kącie sali i chciał krzyczeć, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu, tylko łapał powietrze. Cienie zbliżały się powoli, dopełzły do Korewicza i zaczęły się wspinać po jego nodze. Siadły na plecach.

Pieskow tymczasem podniósł się i podszedł do okna. Przez chwilę wpatrywał się w noc, pykając fajkę. Potem odwrócił się i spojrzał na Korewicza pustymi, czarnymi oczyma. Patrzył, jak cienie rozerwały mundur Polaka i wgryzły mu się w plecy…

Czekan się obudził.