Kilka zaledwie ogrodów i strzelnica oddzielały ulicę Wesołą od nowej szkoły, w której kontynuować mi przyszło rozpoczęte przez panią Apolonię moje uczniowskie dzieło.

– A tam, już ta nowa pani wytaczała się jak kulka z ciemnego korytarza, w głębi którego znajdowało się jej prowizoryczne mieszkanie.

Do sali lekcyjnej nie było więcej niż dziesięć zwykłych kroków, ale dla niej posapującej i stąpającej drobno i dostojnie, stanowiło co najmniej trzydzieści.

Drzwi do klasy musiały otwierać się oczywiście na całą szerokość, a dwie dziewczynki siedzące w pierwszej ławce w napięciu przygotowywały się „do skoku” pod nauczycielski stół w zaszczytnym celu zawiązywania jej botków, czego sama ze względu na własną puszystość czynić nie mogła.

Objęła powiększoną schedę po pani Apolonii, jako że w naszej wspaniałej klasie „A”, już wtedy szóstej, pojawili się podtatusiali i niemalże pełnoletni nowicjusze, którym to pewnie smutna powojenna i socjalistyczna rzeczywistość, a może sto tysięcy najróżniejszych innych przyczyn nie pozwalało przechodzić płynnie z klasy do klasy.

– Tacy to mogli wszystko. – Mogli na przykład nie pić tranu.

Mogli zjadać kredę. Mogli wypijać atrament, którego poziom sumiennie regulował co kilka dni pan woźny Tadeusz w ławkowych okrągłych kałamarzach.

Mogli ponadto bezwstydnie robić do tych kałamarzy to, co każdy zwykły szanujący się uczeń robił przeważnie podczas długiej przerwy w przeznaczonej do tego celu wolnostojącej ubikacji. Tam też właśnie odbywały się ich nikotynowe seanse, po których wracali pachnący ni to przypaloną kaszą, ni to strażakami po gaśniczym ataku na spaloną już wraz z zawartością oborę.

Maksymalnie, a zwłaszcza dziewczyny, staraliśmy się przeciwstawiać napierającej wielkimi siłami demoralizacji oddziaływującej także na nasze niewinne uszy, jednakże jakaś plama na dziecinnej moralności, przynajmniej mojej, na jakiś czas pozostała.

Pani Janina obejmując klasową dyktaturę, pewnie dlatego aby nie przestraszyć czy też nie zniechęcić nas, opowiadała nam najróżniejsze przezabawne historie z własnego dzieciństwa.

– A to jak każde z rodzeństwa w czasie niedzielnego śniadania wkładało palec w swoje kakao żeby ktoś inny nie wypił …

– A to o łyżwach i sankach, które z dzisiejszymi wiele wspólnego nie miały …

– A to o rzeczach i sprawach wychowawczych i niewychowawczych, byle jak najdalej od tej przeklętej matematyki, której prawdopodobnie oboje strasznie nienawidziliśmy, a którą ona miała mi wykładać, a ja miałem ją z całym wielkim nabożeństwem przyjmować.

Najwyższy szacunek jakim darzyłem panią Janinę, jak zresztą wszystkich innych nauczycieli, pedagogów i wychowawców, sam – psia krew – zdeptałem pewnego smutnego jesiennego dnia. A było to tak.

– Wymieniona już wyżej, nazwijmy to „starsza generacja”, nie wiedzieć czemu zaczęła używać w stosunku do Naszej Pani tajemniczego słowa „Prukwa – Ja , nie wiedząc czy jest to słowo przyzwoite czy brzydkie i nie mając żadnego kontaktu z jakimkolwiek słownikiem czy encyklopedią, przy temacie lekcyjnym z matmy pt. „Wyrażenia literowe”, wykaligrafowałem na kartce p + r +u +k +w + a = właśnie to do dziś nie przetłumaczone słowo. Przecież ja tylko tak. Dla zabawy. – Ot, żeby było śmieszniej.

Żeby było weselej w ten smutny jesienny dzień.

Kiedy dotarło to do rąk dziewczynek, tych z pierwszej ławki, w których poza niespotykaną usłużnością objawiły się jeszcze jakieś konfidencjonalne ciągotki, natychmiast znalazło się to także na stole pani Janiny.

Jej oczywiste niezadowolenie widoczne było początkowo i zawsze w postaci dwu zmarszczek w kształcie rzymskiej dwójki w miejscu, gdzie starszym jednoklasistom zaczynały sypać się wąsy.

Potem to już tylko dwa, może trzy głębsze oddechy i … ruszyła jak huragan prosto w moim kierunku.

Nie miałem wyboru widząc dwie zmarszczki w kształcie rzymskiej dwójki i dwie zaciśnięte pięści.

Musiałem zdesperowany brać nogi za pas.

Po krótkiej gonitwie między rzędami ławek i głośnej komendzie; „Piotrek – biegnij po dyrektora!”, zatrzymałem się jeszcze na moment przy drzwiach mówiąc „przepraszam bardzo i do widzenia”.

Już za drzwiami słyszałem tylko; „patrzcie… patrzcie … – jaki drań, ale widzicie ? – Jaki łobuz szlachetny… – jaki inteligentny … „

Nie wspomnę już o nieprawdopodobnej atmosferze jaka pozostała wtedy w klasie.

Następnego dnia przyszedłem do szkoły.

Ku mojemu największemu zdziwieniu, żadnej rozmowy między mną, a panią Janiną ani tego, ani żadnego innego dnia o zaszłym parszywym incydencie nie było.

Konsekwencje jednak w późniejszym czasie poniosłem dość ponure, ale jak tu w sumie nie kochać pani Janiny, Ali, Bodzia, swoich tamtych trzynastu lat … owej klasy „A”… i całej ulicy Wesołej