Czerwcowe zgrupowanie miało stać pod znakiem dwóch ważnych wydarzeń. Po drugie pożegnania z reprezentacją Kamila Grosickiego, a po pierwsze kluczowego meczu z Finlandią w Helsinkach. Ale wybuchła polska wojna futbolowa.

Robert Lewandowski ogłosił, że na zgrupowanie nie przyjedzie, bo jest zmęczony. Michał Probierz przyjął komunikat do wiadomości. Robert Lewandowski zdecydował się jednak pojawić na pożegnaniu kolegi, chcąc mu zrobić niespodziankę, którą media napastnikowi Barcelony „zepsuły”. Michał Probierz miał okazję, żeby porozmawiać z kapitanem kadry, ale tego nie zrobił. Robert Lewandowski bronił się jak mógł, aby w trakcie hymnów przypadkiem nie stać obok selekcjonera, ale się „nie udało”. Michał Probierz dwa dni później w rozmowie telefonicznej(!) zakomunikował kapitanowi, że już nie jest kapitanem. Robert Lewandowski błyskawicznie wydał komunikat, że on w reprezentacji nie zagra, dopóki selekcjonerem jest Michał Probierz, do którego piłkarz „stracił zaufanie”. Uffff!

A to tylko kilka momentów z ostatnich dni. Konflikt podobno zaczął się wcześniej. Probierz miał nie przejmować się słabą grą kadry. Lewandowski miał wbijać mu szpilki piosenkami puszczanymi w autokarze. Jak to w ogóle brzmi?! Wiadomo, że chodzi głównie o sprawy sportowe. Drużyna Probierza zmierza donikąd, a Lewy ma już po dziurki w nosie grania w tak nędznej, minimalistycznej reprezentacji. Co jednak jego zachowań nie usprawiedliwia.

Natomiast uważam, że Michał Probierz za sposób, w jaki zakomunikował Lewandowskiemu swoją decyzję, a także po tym, co stało się wczoraj – powinien dzisiaj już nie być selekcjonerem. I tak pewnie byłoby, gdyby Polskim Związkiem Piłki Nożnej zarządzali poważni ludzie.

Mecz z Mołdawią był typowym sparingiem w uroczystej oprawie. Kamil Grosicki został godnie pożegnany. Drużyna wygrała (przysypiałem w drugiej połowie), zdejmując „mołdawską klątwę” (i znowu: jak to w ogóle brzmi?!), ale nic nadzwyczajnego nie prezentując. Właściwe oblicze miało zostać pokazane we wtorek w Helsinkach…

Do pewnego momentu gra Polaków wyglądała nieźle. Kilka akcji, wcale nie polegających tylko na zagraniu do boku i dośrodkowaniu, udało się zawiązać. Bardzo dużo na siebie brał Nicola Zalewski, który już teraz powinien stać się liderem tej drużyny. Simone Inzaghi wymyślił go w Interze w środku pola i widać, że zawodnikowi to odpowiada. Wczoraj zagrał i na skrzydle, i w centrum. Biało-Czerwoni powinni prowadzić w tym meczu, ale Piątek i Cash nie wykorzystali dwóch setek w jednej akcji. I wszystko szło znośnie, dopóki nie zwariował Łukasz Skorupski…

Solidny zwykle bramkarz Bolonii załatwił Finom rzut karny w sposób absurdalny. Gospodarze skorzystali z prezentu i zaczęli grać odrobinę odważniej. A po przerwie szturmowali polską bramkę. Nasi znowu wyszli na drugą połowę w letargu, zaś pobudka niestety nastąpiła za późno. Skarcił nas niedawny ekstraklasowicz Kallman, swoim pierwszym kontaktem z piłką. Tu błędy pojawiły się w środku (strata) i w obronie (zbyt wysokie wyjście, które uniemożliwiło powrót na czas). Ten gol pokazał ponadto, jak dużo daje jedno podanie w tempo z pierwszej piłki.

Dopiero przy dwubramkowym prowadzeniu Finów, gra Polaków odrobinę się poprawiła, ale nadal były to obrazki rodem z czasów poprzedniej Wielkiej Smuty (lata 90-00), której powtórkę radzyński wieszcz złowróżbnie zapowiada. Gola kontaktowego (honorowego, jak się później okazało) Biało-Czerwoni wepchnęli po wrzucie z autu Casha (serio, panie Probierz? to była nasza broń?) i walce w parterze Kiwiora. Gola brzydkiego jak klimat polskiej piłki…

Dzięki Bogu służbom medycznym udało się uratować życie kibica, który zasłabł na trybunach (mecz w związku z tym przerwano ). Reanimacja trwała dwadzieścia minut.

Ile potrwa reanimacja polskiej reprezentacji…?