Pamiętam jak dziś: to był wtorek, piłem właśnie herbatę, kiedy do biura skocznie wlazła ropucha. Najpierw rozejrzała się uważnie po pokoju, zgrzytliwie wyskrzeczała „dzień dobry”, a potem skierowała się prosto w moją stronę. Wtuliłem głowę w ramiona, próbując ukryć się za stertą papierów. Jako niewykwalifikowany praktykant nie miałem doświadczenia w załatwianiu petentów, a ta sytuacja w ogóle wydawała mi się nietypowa, bo w życiu nie słyszałem, żeby ropuchy odwiedzały urzędy państwowe. Uśmiechnąłem się jednak i spytałem grzecznie: „Czym mogę służyć?”. I tak wszystko się zaczęło.
Pierwsze dni nie były łatwe. Spadło na mnie odium społeczeństwa, dotknęły nietolerancja i brak zrozumienia. Jednak nie trwało to długo. Okazało się, że w baśniach dla dzieci tkwiło ziarenko prawdy. Już pierwszy porządny pocałunek załatwił sprawę.
Dziś jesteśmy szczęśliwym małżeństwem. Mamy sporo już usamodzielnionych dzieci i trochę kijanek. Latem polujemy na robaki, zimę przesypiamy w ziemi. Normalne, spokojne życie. Dokładnie takie, o jakim marzyłem.