Świtało. Ptaszęta, dawno już niebywałym ciepłym kwietniem przebudzone, obudziły Śmoka swoim śpiewem. – Długom spał! – stwierdził, ręką po długich włosiskach i dużej brodzie się gładząc. Po ablucji wygramolił się ze swej chaty (zawsze z kraja) i na Dzyńdzyń popatrzył. I oczom nie dowierzał.

-Ciepło – tą myślą urzeczon, o mało by do dziury przy trakcie nie wpadł. Guza se jeno nabił, a i oczy jego znacznie się rozszerzyły. Pół grodu  owinięto szarfami jakowymiś, dziur wszędy pełno było, a i robotnicy chyżo na nich gruz i piach usuwali.

-Wojna będzie? Germanie czy Rusowie do nas idą? – pomyślał Śmok, a jako że z dzwon z kruchty pobliskiej na Anioł Pański zapraszał, ten przeżegnawszy się, do „Dwóch wież” kroki swe skierował.

-Przemko! – od progu zawołał na szynkarza swego ulubionego – Stopkę i śledzia! A chyżo!

-Waszmość chyba dawno progów naszych nie odwiedzał – odrzekła zaskoczonemu jakowaś niewiasta nadobna, uroczo do gościa się uśmiechając – Dziewczynki zaraz podadzą

Tego było już dla Śmoka za wiele. Usiadł za ławą, o kufel złocistego trunku na  przystawkę prosząc.

Z tej zadumy wyrwał go rumor jakowyś. Pod oknami rubaszny śmiech się poniósł.

-To McElrus i jego końskoubojne bractwo do nas bieży! – trwożliwie zawołała niewiasta za szynkiem.

-Dobra nasza! – szepnął do siebie Śmok, dawno nie widzianych kompanów do siebie spraszając.

Siedli tego obok niego: McElrus. Zorzan, Titus Młody (pacykarz a rytownik), Młody Rozdziawa i Szaweł Żydowski. Dosiadł się do nich niejaki Jadam, któren szachownicę przed sobą położywszy, figury na niej rozstawił i sam z sobą dawną partyję odtwarzał.

Nie było wśród nich Skrajnego Prawicy. Ten to ostatniemi czasy nadobny kontusz wdziewał i z samego Lubliniensis moc talarów na oporządzenie żołnierzy w biało-zielonych szatach zwoził. Chorągiew ich, w herbie której jelonek do skoku się szykował, 100 lat celebrowała. Widywano go także z dobrym duchem wojaków , co wielu Cygana przypominał. W przezwisku owym pewna przewrotność była – bo ten dawał, a nie zabierał. Rósł on w siłę, do samego sejmiku się dostając, co dobrze Dzyńdzyniowi wróżyłó.

-Co u komesa Rębajły? Widzę, że cały gród rozkopał, zamek odnowił… – zaczął pytać zebranych Śmok, śklenicę wpierw osuszywszy.

-Niedługie już rządy jego – odrzekli mu kompanie – Wiec radziecki utracił, dwóch jeno mężów do niego wprowadził.

-Co Waszmościowie powiadają? Nie ma już Fiołka, Jadama? A któż to sprawił? Kłonia, dawny adversariues jego?

-O Kłonicy zapomnij waszeć, do rady ziemskiej startował, ale bez powodzenia

-Któż więc?

-Kubek Jakubek!

-Ten szynkarz!?

-Dawno już „Pluskwy i pchły” opuścił, kampaniję skuteczną przeprowadził i na urząd komesa się szykuje. Mówią, że w karczmie pewnej na zgromadzeniu jakowymś, przez Orzecha ze „Współdrogi” zwołanej, zacno się okazał, rywali swych wymową i pewnością pokonując. Moc białogłów przy nim, wszystko to młode i śprytne….

-W imię Ojca i Syna! – przeląkł się Śmok, powtarzając stare w lechickiej krainie przysłowie: -„Po dobrym panie lepszy nastanie”…

-Dzyńdzynianie powiadają, że Rębajło  radę ziemską ma objąć, choć wielu ze stronnictwa Gnoma Kaczana niechętnie na taki manewr spogląda.

-A co na młody a okrutny Oberek?

-Fakty zaklina, jakoweś niedźwiadki po grodzie chce rozstawiać, festyny i trubadurów zwołując, choć to pewnikiem nie on ze sceny ich zapowie…

…I tak słuchał Śmok wydarzeń z Dzyńdzynia  i okolic. Obertas znów w szranki musiał stawać, podobnie jak w kilku commune okolicznych. A stół biesiadników istnym morzem butelek i szklanic się zapełniał.

A z pudełka jakowegoś, gdy bractwo do domów swoich się zbierało, dawne słowa zapomnianej melodii, zabrzmiały:

Dobranoc dobranoc ojczyznoJuż księżyc na czarnej lśni tacyDobranoc i niech Ci się przyśniąPogodni zamożni PolacyŻe luźnym zdążają tramwajemWytworną konfekcją okryciI darzą uśmiechem się wzajemI wszyscy do czysta wymyciI wszyscy uczciwi od ranaOd morza po góry aż henDobranoc ojczyzno kochanaJuż czas na sen