Kiedyś „nasi”piekarze po pracy nocą wrócili do getta, o 2.00 w nocy postawiono je całe na nogi i kazano iść do Międzyrzeca.
Była z nimi także Zelda Rosenwalt, koleżanka mojej mamy, sporo starsza, która prowadziła gospodarstwo. Uczyła mamę gotowania, itd. Mama pracowała cały czas w sklepie, od 6.00 rano do 18.00 wieczorem.
Pewnego dnia Zelda poszła i już nie przyszła, wszystkich ich wywieźli. Miała brata, Srulika – w jakiś sposób przedostał się do Rosji. Wrócił potem, razem z Armią Czerwoną. Gdy tutaj przyjechał już rodziną, pytali go: „dlaczego nie ratowaliście Zeldy?”. Rodzice oprowadzali ich kilka wieczorów. Pokazali, gdzie było getto, Gestapo, żandarmeria. Byli w takiej roboczej kompanii, około 50-osobowej.
*
Gestapo działało 24 godziny na dobę. Któregoś dnia zamknęli mojego ojca i grupę strzelców. Wrócił tylko mój ojciec, bo nasz kuzyn prowadził razem z gestapowcem taką jadłodalnię. Przez to miał „dojścia”. Powiedzieli mamie, jak ma płacić i komu. Wypuścili go po miesiącu.
Przed wojną istniał Związek Strzelecki. Tata przez kilka ładnych miesięcy był komendantem pododdziału reprezentacyjnego, powiatowego plutonu. Chodził w mundurze strzeleckim, ale z szablą. W pewnym momencie ojciec rzucił to „komendatowanie”, ale strzelcem jeszcze był. Chodzili w mundurach, z karabinami.
To było przygotowanie młodzieży do ewentualnej obrony, jeśli przyjdzie jakiś konflikt. To było podstawowe przeszkolenie wojskowe-dopowiada p. Mieczysław Fijewski – Wszystkie zajęcia, jakie rekruci przechodzili w wojsku. Udział w tym był dobrowolny. Strzelcy byli w każdej wsi, Związek Strzelecki był bardzo rozpowszechniony. Mój tata nigdy w wojsku nie służył, ale był na pięciu kilkunastodniowych kursach – w Brześciu, w Baranowiczach. Prowadził ten oddział strzelecki we wsi. W Kopinie należało do niego ponad 20 młodzieńców. Dostali broń, mieli karabiny. Odbywali normalne ćwiczenia wojskowe – musztra, marsze, topografia terenu, nauka strzelania.
Niezależnie od tego, że były cotygodniowe, częstsze nawet zbiórki strzeleckie po wsiach. Przynajmniej 2,3 razy do roku były organizowane międzygminne zloty tych strzelców. Nasi chłopcy chodzili do Siemienia. Tam odbywały się międzyplutonowe zawody. To była bardzo rozpowszechniona organizacja, trwająca do czasów wojny.
Nastąpił taki okres w życiu strzeleckim, że niektórych wzywali – np. dwóch kowali, dwumetrowych chłopów – Ostrowskich. Prowadzili kuźnię – jeden ponad 2-metrowy dyrygował wszystkim, drugi – bardziej zwalisty walił młotem (podobno tak, że jak normalnie trzeba było coś zrobić, to trzeba byłoby dwóch do tej roboty, a on robił to sam). Pojechali na jakiś kurs(najprawdopodobniej chodziło o ćwiczenia z dywersji), jak wrócili – byli już inni. Którykolwiek pojechał na jakieś przeszkolenie, przyjeżdżał nie ten sam człowiek. Wzywali ich często, w zależności od tego, jaką mieli specjalność.
Ojciec pod koniec 1929 r. rozstał się ze „Strzelcem” właśnie w związku z tym, że nie mógł się dogadać z tymi, co wrócili. Ojciec potem się ożenił, miał niecałe 21 lat. Miał żonę, dzieci, zajął się czym innym. Pracował w Państwowym Zakładzie Ubezpieczeń Wzajemnych.
Do radzyńskich strzelców należeli ludzie z Branicy, z Borowego – dwóch Karczewskich i czterech braci Bąków(wszyscy mieli po 1,95 m wzrostu). Trzech z nich: Karola, Tadeusza, Stefana zamknęli na Pawiaku i zlikwidowali.