– W Orlętach zaczynałem jako trampkarz, później jako junior, to był 67-8 rok – rozpoczyna swoją opowieść Edward Pawlina. Bezsprzecznie jedna z legend radzyńskiego klubu.

-Byłem ofensywnym pomocnikiem – wspomina. – Wtedy nie było dziesiątek, dziewiątek. Był napastnik, skrzydłowy, łącznik. Na prawej obronie Stasio Mazur, na lewej – Zbyszek Ostapowicz. Jak zaczynałem, na stoperze grał Mietek Skoczylas, grał Mietek Sys. Mieliśmy w drużynie trzech Bieńków [Włodek „Bida”, Zdzisław „Ziaba”,  najmłodszy – Mirek]. Najlepszy z nich był ten średni – on to karne robił! Umiał się tak przewrócić, często nabierał sędziów.

Pytany o swoje początki na boisku, mówi że wspomina je bardzo dobrze. – Byłem bardzo zapalony do gry. Warunki nie były ważne. Przychodziło się, przebieraliśmy się w starej szatni. Nieraz brakowało ogrzewania, ale rozgrzewaliśmy się na boisku. Po meczu szliśmy  w okolice basenu, była tam rura z jednym dużym natryskiem – tam się myliśmy. Na warunki nikt wtedy nie zważał. Chciało się być zaakceptowanym przez drużynę. Dołączyć do tych rutyniarzy, którzy grali: Stasio Mazur, Czarek Adamski, Janek i Adaś Węcław. Pamiętam Zdzicha Kondraszuka, „Fajka” – tata Jarka Kameli, Józio Wąsowski (mieszkał na Warszawskiej), wspaniały technik Andrzej Zdunek (grał w II lidze w Avii Świdnik) – gasił piłeczkę, miała u niego posłuch. Był Mietek Skoczylas ( grał w Gwardii Chełm), Dzidek Walczyński, Andrzej Zieliński. Z nimi zaczynałem, od nich się uczyłem. Stasio Warda, Jurek Nonsowski z Budowlanych, Mirek Hułas (ożenił się z córką trenera Pietrzaka)

Trener Pietrzak, Waldemar Świkszcz, Andrzej  Zieliński, Ostapowicz, Mazur, Pawlina, Nonsowski, Mieczysław Skoczylas. W dolnym rzędzie: bramkarz Marek Blicharz, Witold Żurawski, Stanisław Warda (major Wojska Polskiego), Jan Węcław, Łaniewski

Graliśmy kiedyś na Garbarni, woła mnie Idzikowski. – Waldek, jakiś gość siedzi na trybunach i prosi, byś podszedł. Przychodzę pod tą siatkę. – Pawlina? – Tak, Pawlina. A z kim mam przyjemność? Nie poznałem go, ale czułem, że w Krakowie może być tylko Świkszcz (trenował Wawel Kraków i m. in. Andrzeja Iwana).

– Waldek Świkszcz?

-Zgadłeś! Zdrowia Ci życzę! Też bym Cię nie poznał, ale wiem, że jesteś tu kierownikiem

Z książki „Piłkarskim szlakiem północnej Lubelszczyzny” Cezarego Hince

Jak przyznaje, nie podpisywał otrzymanych zdjęć czy pamiątek. – Wtedy nie przywiązywało się do tego wagi – stwierdza.

W 1970 r. poszedł do wojska. – Wróciłem w 1972 r. Chciałem szybko wracać, bo chciało mi się grać. Byłem w Toruniu, próbowałem zaczepić się w Elanie. Poszliśmy z  bramkarzem Andrzejem Stradczukiem. Wybrałem mniejsze zło – byłem kierowcą dowódcy – pułkownika. Miałem luz. Przez te dwa laty byłem raz na strzelaniu. Codziennie jeździłem z nim na poligonie – jeśli w nocy, to w dzień odsypiałem. Nie chodziłem na żadne zajęcia. Był telefon – Pawlina, przyjeżdżaj! I jeździliśmy a to do Bydgoszczy, a to do Ciechocinka. Albo na balety, ja wtedy siedziałem w samochodzie, spałem sobie. Zawsze mnie zaopatrzył – obiadzik, kawka.

„Moją jedenastkę można rozszerzać…”

Pytany o swoją jedenastkę wszechczasów, wymienia: napastnicy – Andrzej Zieliński i Zdzisław Kondraszuk. Oni robili widowisko. Jak patrzyłeś na ich grę, ręce same składały się do oklasków. Dzisiaj gra jest bardziej wyrachowana, oszczędna – „zagrajmy do tyłu, do bramkarza”. Jest atak pozycyjny. Dawniej tak nie kalkulowano – piłka do danego zawodnika, on nic czekał, tylko zaraz podskakiwało do niego dwóch, rozegrali w trójkącie. Atak był za atakiem.

Dzisiaj, żeby napastnik oddał strzał, to czasem trzeba czekać i 20 minut. I to jeszcze celny lub niecelny…. Dzięki tej dwójce, 20 strzałów było przed i po przerwie.

Bardzo pracowity w środku pola był Józio Wąsowski, później był Bartek Świkszcz, Stasio Warda (był majorem WP z Lublina) – świetna lewa noga, bardzo utalentowany. Kto jeszcze? Witek Żurawski – wchodziliśmy razem do 1. drużyny; Marek Marciniuk – przeszedł do Motoru. 

Włodek i Zdzicho Bieńkowie – mieli zadatki na wyższe granie

W obronie – Stasio Mazur, Mietek Skoczylas, Dzidek Belczyński,Stasio Ostapowicz

W bramce – Janusz Chudowolski. Jak wchodziłem – był też Jurek Łaniewski. Był też Marek Grzeszyk, Stasio Orkisiewicz.

Z współczesnych wymienia: Brzyskiego, Szczawińskiego, Piotrowicza, Borysiuka, Panka

Pytany o smutne chwile, odpowiada: Pamiętam mecz we Włodawie. Luty mi zagrał piłkę na dwa metry, a rywal władował się we mnie wyprostowaną nogą. Złamałem nogę.

Małżonka Waldka przynosi nam medale. – Masz tu te swoje blachy – mówi z uśmiechem, lekko ukrywając dumę z męża. – Dopóki żyję, to trochę mi dają. Żona mnie goni z tym wszystkim – żartuje wieloletni zawodnik, trener, a obecnie kierownik ekipy walczącej o utrzymanie na III-ligowym froncie.

Dzisiaj jest taka moda, że mówią: najpierw kontrakt i pieniążki, a potem będzie gra. I później nieraz jest rozczarowanie. Facet nie przyznaje się do kontuzji, żeby się ktoś nie zraził. Później, po jednym czy drugim meczu wyjdzie ten uraz/ odnawia się. Ci, co przychodzą, nie są na tyle szczerzy, żeby od razu powiedzieć, że ja np. pół roku nie grałem, czy rok leczyłem kontuzję…

W III, II lidze trzeba już naprawdę biegać, walczyć i mieć umiejętności.

Z Trenerem Tysiąclecia – Kazimierzem Górskim

Pytany o największą radość, odpowiada – Jako trener miałem największą satysfakcję, że wprowadziłem drużynę do IV ligi. To był zaszczyt. Najlepiej, gdy drużyna współpracuje razem z trenerem. Wykonują to, co trener założy. Dochodziła do tego ambicja –  jak wychodzili na boisko, to żaden nie odstawiał nogi. Wychowankowie to byli zawodnicy z krwi i kości. Później był taki Zbyszek Osipiuk – ” Buncol” z Żabikowa, Andrzej Gryta, Sławek Pawlina – w ogóle nie trzeba było ich motywować.

W juniorach prowadziłem Patryka Szymalę, woziłem go na kadrę województwa. Później był syn Rafała Borysiuka, teraz jest w Łodzi. Na pewno wypłynął u nas Piotr Zmorzyński

Z byłym reprezentantem Polski, Markiem Saganowskim

Przez klub przewinęło się masę ludzi – znów wrócił do nas Zmorzyński, był Tymosiak, Ozimek.  Z Białej Podlaskiej – Piotrowicz, Borysiuk , Stężała. Był Artur Dadasiewicz – można było na nich liczyć. Przy takich bramkarzach obrona grała bardziej pewnie.

Był u nas Bubentsov – Ukrainiec, grał w Dnipro, Metaliście. Dobrze się ustawiał, inteligentny gość. Sprowadził do Warszawy  żonę z dzieckiem, mama wyjechała do Hiszpanii. Gra teraz na Mazowszu, w IV lidze. 

 

 

Wraca do meczu z Huraganem Międzyrzec . – Wygraliśmy 1-0, w sezonie 1999/2000. Autorem awansu do IV ligi był Jacek Fiedeń, zdobył 14 bramek. Ściągnąłem go do Radzynia, bez niego byśmy tam nie weszli. W barwach rywali grał Edmund Koperwas.

-Przyjechał Międzyrzec, nie miałem na ten mecz recepty. Byli tak nabuzowani, że najzwyczajniej się bałem. Ja ich tak motywowałem. Na prawym skrzydle grał u nich Koperwas – jak on dośrodkowywał, to Dołęga tylko dostawiał nogę. Bardzo się tego obawiałem, Dołęga to był bardzo zdolny chłopak (później poszedł gdzieś wyżej). Na bramce stał Bakera, wzięli go z 1 ligi, z Łęcznej. Był nieobliczalny, nie mogliśmy mu strzelić górą. Mecz był na mokrej płycie, zgarnialiśmy tą wodę.

Z gwizdkiem

– Był taki moment, gdy już nie grałem i zrobiłem sobie papiery na sędziowanie. Było zapotrzebowanie, tak jak i dzisiaj. Nie ma sędziów. Są młodzi, którzy się na to porywają – ale wypadają z gry, 100 zł ich nie satysfakcjonuje. Jakby dostał 500, toby przyjeżdżał. Wielu wciąż jeszcze nie zna przepisów. Jeśli ktoś nie grał w piłkę, a chce sędziować to musi dwa razy tyle nadrabiać. Dużo czytać tych przepisów.

Ja nie miałem problemów, bo nawet dzisiaj stanę w „kole” – i jak trzeba było posędziować, bo arbiter nie przyjechał. Ktoś powiedział: „Kiero posędziuj!”. Powiedziałem: „Zgoda, niech trener z Puław wyrazi zgodę. Biegać za bardzo nie będę, możeci mi pomagać. Ja i tak widzę, jak jest pozycja spalona”. Posędziowałem po gospodarsku – podejrzewałem karnego, który był ewidentny – zagrał piłkę, ale noga została. Bramkarz poszedł na nogi, a nie na piłkę. Puławy przegrały 1-2, ale nikt nie miał pretensji. Po meczu podszedł trener gości, podał mi rękę i powiedział: „żeby tak wszyscy sędziowali”.

Z międzynarodowym sędzią, Mirosławem Ryszką.

 

Z byłym prezesem PZPN i sędzią międzynarodowym, Michałem Listkiewiczem. – Odpoczywał tam wtedy z żoną, my byliśmy na zgrupowaniu- przypomina Waldek.

 

Z ówczesnym trenerem (i byłym zawodnikiem) Orląt, Włodzimierzem Andrzejewskim

 

Z Adamem Małyszem, w Wiśle

 

Apel

– Żeby odpowiedzialni za to działacze, kibice i piłkarze zrobili wszystko, aby utrzymać się w III lidze. W radzyńskim środowisku jest to jedna dyscyplina, gdzie wszyscy sympatycy i okazjonalni widzowie przychodzą. „Aj, nie mam co robić, przyszedłem”. U nas nie ma aż tylu rozrywek, poza dożynkami i festynami. Co drugi weekend jest na co popatrzeć- przyjeżdża Wieczysta, Garbarnia Kraków, dawniej Motor. Nie mieliśmy takich złych zawodników, tylko nieraz brakowało tej kropki nad „i”. Czy strzelić tą bramkę wyrównującą czy przeważającą… i można było zdobyć te 3 punkty. Tego jednak nam brakowało.

Chłopcy dawali i dają dużo serducha. Kibice mówili: dobrze grali, ambitnie, a jednak to było za mało. Jeśli się zderzysz np. z Pazdanem czy innym zawodnikiem, który ma „praktykę” w Ekstraklasie – trudno. Ale ambicja pozwoliła nieraz zwyciężyć.

Mój apel do całego społeczeństwa Radzynia jest taki, by nie patrzyło na Orlęta przez pryzmat wydawanych pieniędzy. Wydaje się w miarę zapotrzebowania. Nikt tu nie przepłaca, są kluby gdzie walą te pieniądze – do Avii idzie były zawodnik Wisły Kraków, Małecki. I on nie zarabia 3-4 tysiące. 

Nasz klub dzielnie prosperuje. To także dzięki obecnemu prezesowi, pomocy Jacka Piekutowskiego, Bożyma, Wawrzaszka. Jest wielu strategów i kibiców którzy pytają, dzwonią o aktualną sytuację.

Niech sport trwa. Po spadku wygrzebanie się i awans może trwać długo.