Marcin Wróblewski pochodzi ze Zwolenia, obecnie mieszka pod Nałęczowem i czasem na Księżycu. Jest mężem i ojcem dwojga dzieci. Ukończył filologię polską na UJK w Kielcach, przez czternaście lat mordował się jako nauczyciel w różnych szkołach. W życiu zawodowym i artystycznym pisał felietony, wiersze, opowiadania.

Rafał Kasprzyk: Witaj Marcinie. Na początku chciałem wyrazić ogromną wdzięczność za to, że zgodziłeś się na rozmowę o Twoich dwóch, skądinąd arcyciekawych książkach poetyckich, czyli Zimnych ogniach i Bramie.

Marcin Wróblewski: Witaj. Cała przyjemność po mojej stronie. Cieszę się, że książki Cię zaciekawiły.

RK: Obydwie te książki wydałeś w tym samym – 2023 – roku. Pierwsza z nich to Twój debiut. Przyznam, że dość późny. Sądząc jednak po poziomie, jaki reprezentują obydwa te tomiki nie mam wątpliwości, że pisanie towarzyszy Ci właściwie od dawna, jeśli nie od zawsze. To jak to z tym Twoim pisaniem było? I czy pamiętasz swój pierwszy wiersz?

MW: Na serio piszę od niedawna. W kontekście mojego 44-letniego żywota, można powiedzieć, że od przedwczoraj. Nie wzięło się to oczywiście z niczego. Te lata niepisania były pisaniem tłumionym – można to porównać do tłumionego śmiechu, płaczu, krzyku…Pierwszy wiersz? Pewnie w szkole średniej – kompletnie nie pamiętam o czym, ale czuję, że był tam bunt. Musiał być. Natomiast powód tak idiotycznie późnego debiutu właściwie jest prywatny, wręcz intymny. Nie wchodząc w szczegóły powiem tylko, że do pisania literatury niezbędny jest pewien poziom świadomości, przytomności wręcz. I kiedy ów stan się pojawił, przyszły do mnie wszystkie te stłumione frazy, myśli i jak psy – drapały w drzwi, bym je wpuścił.

RK: Zanim jednak przejdziemy do Twoich tomików, chciałbym zatrzymać się na chwilę nad pewną sprawą, która bardzo mnie zainteresowała, a związana jest z Twoimi studiami. Studiowałeś polonistykę na Uniwersytecie Jana Kochanowskiego w Kielcach, pisząc pracę magisterską o Konstantym Aleksandrze Jeleńskim, który był wielkim propagatorem dzieł Witolda Gombrowicza, a o którym sam Gombrowicz pisał w Dziennikach że: „Wszystkie wydania moich dzieł w obcych językach powinny być opatrzone pieczątką „dzięki Jeleńskiemu”. Czy mógłbyś coś więcej na ten temat powiedzieć? Wybacz, że o to pytam, ale wydaje mi się to bardzo interesującym zagadnieniem, nie tylko w kontekście samego Gombrowicza, ale i Twoich tekstów poetyckich, gdzie ja osobiście widzę dość mocne echo tematów poruszanych przez jednego z najwybitniejszych pisarzy XX wieku.

MW: Gombrowicz, choć z poezją miał pewien problem, był moim nieodłącznym towarzyszem przez wiele lat. Zarówno jego proza, jak i dramaty wywarły na mnie swego czasu niemały wpływ. Pamiętam, że po przeczytaniu „Trans-Atlantyku” byłem silnie podekscytowany, czułem z autorem jakąś niewymowną więź. Wszystko, co kołatało mi się po głowie, nagle ujrzałem zebrane w formę zgrabnej powiastki.
Jeleński niewątpliwie był skuteczny w propagowaniu dzieł mistrza z Małoszyc, był także ich świadomym wielbicielem. Zagłębiając się jednak w jego życiorys okazywał się on niemniej ciekawy.
Tak naprawdę, obaj panowie, byli do siebie podobni. Oczywiście, Jeleński nie był artystą, więc wydawał się dużo bardziej… zrównoważony.

RK: Po lekturze Twoich książek odnoszę wrażenie, graniczące niemal z pewnością, że nie tylko Gombrowicz był i pewnie nadal jest dla Ciebie ważny. Zajmijmy się jednak Twoim debiutem. Zimne ognie ukazały się pod skrzydłami wydawnictwa Mamiko. Całą książkę mnożna by podzielić w sposób dychotomiczny jeśli chodzi o sama formę wiersza. Część z nich przybiera trochę dłuższą formę. Potem powoli stają się one coraz bardziej skondensowane. Z biegiem stron podmiot liryczny milknie, ograniczając użycie słów, ale zachowuje głębię sensu. Przychodzi mi tu na myśl poezja akreistów, jak choćby Piotra Lapmrechta, Kingi Tyczyńskiej, czy Jerzego Hajdugi. Nie wiem czy się ze mną zgodzisz, ale jest w nich coraz to więcej milczenia i ciszy.

MW: Dziękuję, że to zauważyłeś. Jakoś świadomie nie nawiązywałem nigdzie do Hajdugi czy Lamprechta (choć bardzo lubię ten sposób mówienia), mam raczej innych mistrzów, ale tak – poetyka milknących wierszy jest czymś, co w sposób naturalny (nie wyrozumowany) przepływa przez moją głowę. Znowu użyję porównania – kiedy wyrażasz, długo tłumione, emocje mają one swoją dynamikę: na początku wybuchają, krzyczą, by z każdą chwilą cichnąć, oswajać się…

RK: To prawda, bo już w pierwszym wierszu, który nosi tytuł „Wyspa” dość mocno i sugestywnie rozprawiasz się z rzeczywistością, używając metafory wyspy. Jak sądzę wyspa to metafora świata, w którym do pewnego czasu żyłeś i funkcjonowałeś, by w końcu odpłynąć zeń „na łupinie martwych idei. Do żywych…”. Czujesz się rozczarowany światem? I gdzie zatem według Ciebie ten świat żywych się znajduje?

MW: Szczerze nienawidzę objaśniania swoich tekstów, bo tak naprawdę wystarczająco się w nich obnażam. Ponadto sądzę, że pisząc z myślą o ludziach, którzy będą je czytać, w pewnym sensie nie wolno mi tego robić. Teksty idą w świat i żyją własnym życiem, niech ich recepcja będzie „wielorazowego użytku”. Odpowiadając na Twoje pytania – tak, czuję się rozczarowany światem – zarówno w tym lokalnym, narodowym wymiarze, jak i ogólnym, ogólnoludzkim. Gdzie znajduje się świat żywych? Cóż, biorąc pod uwagę, że skoro większość, to i tak tylko wyspa, świata żywych nie szukałbym w związku z miejscem jako takim. To raczej ludzie, nieliczni.

RK: No właśnie. Teksty idą w świat, jak mówisz. Kiedy wszedłem w poetycką przestrzeń Twoich tomików to bardzo mocno rezonowało we mnie coś, co nazwałbym prowokacyjnością frazy, bo nie da się tego ukryć, że w niektórych wierszach dopuszczasz się bardzo mocnej prowokacji w stronę czytelnika. Świadomie prowokujesz używając dość mocnego rejestru? Bo te frazy zatrzymują. Wywołują bliżej nieokreślony dysonans.

MW: Prowokacja w literaturze i ogólniej, sztuce, znana i potrzebna jest od wieków. Kwestią istotną jest cel danej, świadomej (jak słusznie domniemasz) prowokacji. Moja nie jest obliczona na wstrząśnięcie czytelnikiem, zmianę świata, obudzenie go czy co tam jeszcze… Jeśli tak się stanie, to w pewnym sensie efekt uboczny, który też jest ok. Celem moich prowokacji zwyczajnie jest bunt. Wyrażenie tej niezgody, do której mam święte prawo.

RK: Owszem, masz takie prawo. Tak samo jak masz prawo do prób nazywania pewnych rzeczy po imieniu. Jest w tej książce wiersz, który po głębszym zastanowieniu się i wejściu w jego międzywierszową przestrzeń – przyznam szczerze – przeraził mnie, bo zdałem sobie sprawę z powagi sytuacji, o której tutaj piszesz. Wiersz nosi tytuł „Klasyka”. Oczywiście nie mam nic do znanego piosenkarza disco polo, ale zestawienie go w wierszu z Zenonem z Kition, a więc z twórcą prądu filozoficznego zwanego Stoicyzmem, w kontekście pytania o to co definiuje naród, dość mocno pobudziło mnie do wnikliwszej refleksji o konsekwencjach wyboru popularnego twórcy muzyki tanecznej jako elementu konstytuującego tożsamość narodową. Bardzo mocno to nazwałeś, podsumowując jednym słowem: tragizm.
To dlatego tak często wracasz w wierszach do tego najpiękniejszego czasu jakim jest okres dzieciństwa, które dla Ciebie jest czasem magicznym, by jakoś uciec od tego tragizmu?

MW: Próby definiowania mojego narodu wychodzą mi, póki co, na minus. Nawet, jeśli w połowie jesteśmy mądrzy, pokorni, rozwijamy się w kierunku empatii, a w połowie przaśni, siermiężni, grubo ciosani, to bilans i tak jest dla mnie ujemny. Co do drugiej części Twojego pytania, to masz rację. W dorosłym życiu powroty do dzieciństwa powinny właśnie temu służyć możesz uciec na chwilę do wspomnień. Magia beztroski i niewinności naprawdę działa cuda.

RK: Na pewno pomaga, co do tego nie mam wątpliwości. Ale kiedy wczytywałem się w Twoją drugą książkę, czyli „Bramę” to jednak tych powrotów jest tam mniej. I kiedy próbowałem sobie jakoś ten drugi tom uporządkować, usystematyzować, doszedłem do wniosku, że ta książka jest pewnym rodzajem trójgłosu, w którym najmniej jest wierszy pisanych o dość mocnym zabarwieniu religijnym, prowokującym. Czyżbyś odchodził od prowokacyjnego rejestru frazy?

MW: Pewnie tak, i pewnie jest to naturalne, że w miarę upuszczania złości traci ona swój impet. Bo, jak wcześniej wspomniałem, moim celem nie jest prowokowanie jako takie. W tym sensie widziałbym swoje książki jako pewnego rodzaju strumień, który przerwał tamę. Nie przypisując swojemu stosunkowi do żadnego z tematów cech obsesyjnych, należałoby się zwyczajnie od przepracowanej kwestii odciąć.

RK: Może to i lepiej, że w drugiej książce ograniczyłeś prowokację, bo to ograniczenie uwypukliło inne ważne rzeczy. Więcej jest ciemniejszej strony rzeczywistości. Tematyka tych tekstów dotyka wielu aspektów życia, jak umieranie, samotność, zmaganie się ze sobą, światem, a nawet z pewną formą metafizyki, która przejawia się świadomością obecności jakiejś siły wyższej. Są też w tej książce dwa wiersze „Brama” i Żałoba”, które wyłamują się z tego trójgłosu i zawierają w sobie pewną dyftongiczność (podwójność).

MW: Potwierdzam, myśli i energia zawarte w tych wierszach są dla mnie ważne. W Żałobie chodzi mi o pewien, cyklicznie nawiedzający podmiot liryczny, stan…który, w odróżnieniu od żałoby po osobie, może nigdy nie przeminąć. To tęsknota za dzieciństwem, tymi nielicznymi w nim chwilami, tworzącymi obraz idylli. A może jednak idzie tu o tęsknotę za sobą samym z czasów dzieciństwa, sobą którego już nigdy nie spotkam, a chciałbym… Brama, to z kolei rozliczenie się z własnymi wyborami, własną wytrzymałością dotyczącą realizacji tych wyborów. To zwrócenie uwagi na pewien kluczowy w życiu paradoks bólu będącego cieniem każdego rozwoju.

RK: A propos paradoksów i rozliczeń to niewątpliwie z pomocą przychodzi Ci filozofia, a właściwie jej różne emanacje ukryte w Twoich wierszach, bo trochę ich jest. Osobiście mocno zapadły mi w pamięć dwa wiersze z takimi właśnie emanacjami. Pierwszy z nich to wiersz „Stygmat czy paradygmat” gdzie – jak dla mnie – pojawia się między wierszami aż dwóch filozofów: Wittgenstein z jego tautologią i Kant z jego sądami a priori. Natomiast drugi wiersz, w jego głębszej warstwie interpretacyjnej doprowadził mnie do bardzo mocnych skojarzeń z platońską jaskinią. Wiersz nosi tytuł „Odbicie”. Na tych przykładach widać, że darzysz dużą sympatią filozofów, którzy gdzieś stawiali, czy też mówiąc inaczej, dochodzili do pewnych granic pojmowania rzeczywistości. Czy Tobie też się zdarza, bądź zdarzyło, dojść do jakiejś granicy? Stanąć nad jakąś tak strasznie ciemną przepaścią, że aż mroziło krew w żyłach?

MW: Wiesz, nie wiem… To trudne i mogę to ocenić jedynie subiektywnie, ale myślę, że tak, że nieraz dochodziłem do granicy, poza którą był jakiś rodzaj mroku. Ale myślę, że niemniej ważne, a może ważniejsze są powody, dla jakich przed tym mrokiem stajemy. A już arcyciekawe są dla mnie sposoby radzenia sobie z nim. Zawsze interesowali mnie myśliciele rozważający naturę wszechrzeczy i ludzką kondycję – Wittgenstein, Kant, Bergson, Kierkegaard, Sartre czy klasycy, jak Platon. Ale, tak jak formuła mojego wiersza „Stygmat czy paradygmat” puszcza oko, tak do powyższych rozważań mam dystans. Od pewnego, bowiem, życiowego momentu bardziej niż myśl interesuje mnie działanie.

RK: Nie bez powodu pytam o te granice, bo jest w tomie taki wiersz, który zabiera czytelnika nad taką właśnie ciemną przepaść i nieskończoność kosmosu i jakoś łączy się z filozofią. Tytuł nawet jest kosmiczny: „ Huston, we have a problem”. Wiersz ten jest dość krótki w formie, ale w treści niesie za sobą ogromny ładunek emocjonalny. Przywołujesz tam Pas Kuipera, a więc obszar układu słonecznego znajdujący się za orbitą Neptuna, który jest najdalszą planetą. Ale jest jeszcze drugi element w tym wierszu – Eris, odkryta w 2005 roku, planeta karłowata, cokolwiek to znaczy (śmiech). Jest jednak jeszcze inna Eris – mitologiczna. W mitologii greckiej jest to uskrzydlona bogini niezgody, chaosu, nieporządku i Ona w tym wierszu jest mi bliższa, niż ciało niebieskie.

MW: Co do kosmicznej metaforyki wspomnianego przez Ciebie wiersza – myślę, że każdy ma swoje porównania trudnych chwil. To, że używam tu języka związanego z astronomią, nie oznacza przecież, że moje doświadczenia nie są wcale przyziemne. Bo są.

RK: Z premedytacją przywołałem te elementy wiersza, bo jak dla mnie z tego tekstu wynika, że ktoś kto pisze takie rzeczy, musiał przebywać, choćby jakiś czas, w najgłębszej ciemności. Musiał przekroczyć, wspomniane już wcześniej granice. Co wtedy działo się z poezją? W jakim miejscu ona była? To znaczy, czy jakoś porządkowała ten mrok? Pomogła Ci go jakoś okiełznać? Nazwać? Oswoić?

MW: Kondycja człowieka od czasów uzyskania przez niego świadomości jest taka, że od czasu do czasu wpada on w tarapaty. Tomasz z Akwinu pisał o hierarchii bytów i, pomijając historyczny kontekst feudalnego porządku świata, bardzo to rezonuje z tym, co myślę o naturze ludzkiej. Jestem więc przekonany, że każdy z nas przynajmniej raz w życiu „zstępuje do piekła”. Nie jestem w tej kwestii wyjątkiem.
Odnośnie poezji – to ciekawe pytanie. Myślę, że była ona w miejscu, w którym być powinna. Nie chcę tu zabrzmieć patetycznie, ale w tym trudnym czasie pisanie było dla mnie swego rodzaju azylem. Uspokajało mnie. Stephen King mówił kiedyś, że w życiu ciągle towarzyszy mu lęk, poza czasem, w którym pisze. Coś w tym jest.

RK: Oj tak. Pamiętam moje zmagania się z Akwinatą i jego koncepcjami. Te wszystkie istoty, istnienia, możności, akty, byty, czy wreszcie tak zwane dowody na istnienie Boga…Myślę, że to temat na inną rozmowę. Chciałem Cię jeszcze zapytać o to, co dalej? Bo jednak w Twojej drugiej książce jest więcej tych jaśniejszych elementów, przebijających się gdzieś tam pomiędzy wersami. Czy w kolejnym tomie będzie tego światła jeszcze więcej? O ile oczywiście kolejna publikacja powstanie. A może już powstała?

MW: To prawda, z czasem te wiersze jaśnieją i w sumie mnie to cieszy. Nie spodziewałbym się jednak emanacji optymizmu w każdym utworze kolejnego tomu (materiał na trzecią książkę już mam). Widzę świat jako piękne, lecz surowe miejsce. Więc, o ile będzie już mniej depresyjnie, schopenhauerowsko, to nadal nie uświadczysz tam misiów i kolorowych jednorożców (no chyba, że w jakimś ironicznym kontekście). Formalnie dążę do minimalizmu, nie interesuje mnie rozpisywanie się, wchodzenie w quasi-narracyjne frazy. Szkoda mi, miejsca. Będzie to, zatem, opakowanie z dość gorzkimi pigułkami.

RK: A zatem, kończąc naszą rozmowę, życzę Ci Marcinie tego minimalizmu i czekam z niecierpliwością na trzecią Twoją książkę. Dziękuję za rozmowę.

MW: Dziękuję za Twoją ciekawość, Rafale. Było mi niezwykle miło ją zaspokoić.