O wymarzonej ułańskiej czapce na wystawie, rowerowych „rundkach”, tragicznym losie dziedzica Podlodowa i „sienkiewiczowskiej” lipie w Burcu opowiada znajomy autora poprzednich wspomnień. 

Macierz Szkolna

To była organizacja, jeszcze z czasów zaborów. Uzupełniali to, czego zaborcy nie pozwalali uczyć.  W Radzyniu miała sklepik z szkolnym sprzętem, w domu parafialnym. Wejście było od ulicy Ostrowieckiej – po schodkach wchodziło się na górę i były tam różne rzeczy, dotyczące szkoły. Kierowniczką była pani Świątkowa, jej pomocnicą była wówczas 16, 17-letnia Irena Obrębska ( moja babcia – przyp. J.H.).

Byłem tam tylko ze dwa razy, pamiętam, że było w nim ciemno. Miał wystawowe okno od ulicy – zapamiętałem, umieszczone za nim różne zabawki. Między innymi była ułańska czapka, którą oglądałem, idąc do szkoły.

Było to w okresie, kiedy mój tata zaczynał budować piekarnię. Nie mieliśmy gorsza, nigdy nie kupiłem sobie tej czapki. Zresztą nawet się nie przyznawałem, że chciałem coś takiego.

*

Mój tata rozpoczął pracę w PZUW – Państwowym Zakładzie Ubezpieczeń Wzajemnych. W związku z tym, że były to ubezpieczenia, nigdy nie było go w domu. Jeśli był, przyjeżdżał na niedziele i wtedy woził mnie na rowerze. Mieszkaliśmy u Fręchowiczów (Janusza z żoną i rodziną), u stolarza Aleksandra.

Przywiązywaliśmy poduszkę do ramy roweru i tata wiózł mnie w kierunku kościoła, idąc od Warszawskiej aż do Lubelskiej, i do skrzyżowania i tam, po „wisznickiej szosie” w prawo. Była to trasa, licząca prawie 7 kilometrów. Byłem zachwycony.

Najbardziej bałem się, jak jechaliśmy przez dziurawy wisznicki most, z kierunku kockiej szosy. Bałem się, że gdzieś tam wpadnę. Po takiej rundce, kilka tygodni później powtarzaliśmy to. Tata nie zawsze dawał radę przyjechać „z terenu”. Cały czas jeździł na rowerze – szosy i dróżki były wtedy ciężkie do przebycia. Tak sobie nadwyrężył nogi, że takich żylaków na nogach, jak u taty nie widziałem przedtem ani potem nigdy.

W ’39, jak była wojna, mojego taty ze względu na te żylaki, nie wzięli do wojska.

Jak tam pracował, zaczynał rano do późnej nocy. Byli u niego ubezpieczeni wszyscy dziedzice w okolicy – z Żabikowa, Bork, Przytoczna, Podlodowa(siedziba Meissnerów). Zapamiętałem z tego tylko tyle, że ojciec będąc w Podlodowie mieszkał u zarządcy majątku. Ich bratanek, Janusz był pisarzem i pilotem w Dęblinie. Napisał m. in.  „Szkołę Orląt”  o wakacjach, spędzanych przed adeptów lotnictwa.

Janusz Meissner

Elewowie tej szkoły prowadzili gospodarstwo. Oglądałem to, jak kontrolowałem Państwowe Gospodarstwo Rybackie w Podlodowie. Był tam młyn, a przy nim olbrzymi staw. Tam ci elewowie wyczyniali różne hece. Mieli podział, kto co ma robić. Rzekomo zbierali fundusze, żeby zasilać swoją szkołę. Później z bliska oglądałem te wszystkie rzeczy, ale nie było tak pięknie, jak to było opisane.

Urządzali tam różne zawody, nurkowali itd.

Potem  nastąpiła okupacja. Gestapo przypomniało sobie, że pan Meissner to ktoś, kto się kwalifikował na Reichsdeutscha. Zaczęli go przygotowywać do tego, żeby podpisał reichslistę. To trwało jakiś czas. Zwodził ich, nie bardzo kwapił się do jej podpisania. To rozgniewało Niemców – wyznaczyli mu, że w tym i w tym dniu przyjadą i on podpisze. Wtedy wziął dubeltówkę i poszedł na stawy. Tam się zastrzelił.

Podlodów, Burzec, Charlejów i jeszcze jedna miejscowość tworzyły razem prawie 1000 ha wody. Czasem tam jeździłem. W Burcu, nad stawami, była jeszcze ta stara lipa, którą opisywano, że pod nią Zagłoba bawił się z dziećmi Skrzetuskiego. Była mocno konserwowana, ale już wtedy się sypała.

Mojego tatę zabrał kiedyś rządca Podlodowa, przy pałacyku oczekiwano na dziedzica. Przyjeżdżał tam ksiądz, kuzyn Meissnerów. Jak zobaczył, że oni są – przyszedł do nich. Zapytał ich grzecznie: „Chłopaki, zjedlibyście coś i wypili?”. Mój ojciec pracował od świtu i był głodny. Powiedział im: „Ja zaraz to wszystko załatwię”.

Usadził nas na takim ganku – „czekajcie, chłopaki, ja zaraz przyjdę”. W międzyczasie, od kuchni, wyszedł starszy pan z  kawałkiem kiełbasy i pajdą chleba w ręku, gdzieś poszedł. A ten ksiądz, jak tam wszedł, zaczął szczypać kucharki…Wrzasku było co niemiara! Za chwilę wrócił ksiądz. Przyniósł pęto kiełbasy, chleba i pół litra. „Szefowa (dziedziczka) zaprasza nas na kolację, ale to jeszcze trochę potrwa”. Dał im po kawałku kiełbasy, wypili tą wódkę. A tam – rozpętało się piekło. Była tam olbrzymia kuchnia – pokojówki latały w tę i nazad jak opętane. Słychać brzęk, szykowanie zastawy. Myśmy tam trochę zjedli i byliśmy ciekawi, co to będzie dalej. Ksiądz zabawiał ich jak mógł.

Po pewnym czasie przyszedł ten pan, wychodzący wcześniej z kiełbasą, z zaplecza. Okazało się, że to był dziedzic. Ale nie szczycił się. Podobno, on też był zawsze głodny. Przyszedł, trochę rozmawiali. Potem dziedziczka zaprosiła ich na kolację. Z tego szumu, który powstał – ich oczom ukazał się pięknie zastawiony stół w olbrzymiej sali. Wazy ze zsiadłym mlekiem i kartofle w mundurkach. Oni próbowali to wszystko zjeść. Ojciec wspominał: „jak zobaczyłem tą zastawę, to nie wiedziałem co i jak ma być. Pojedliśmy trochę i wyszliśmy”.

*

Porucznik z mechanikiem-pilotem przedostali się na Zachód. Ten sierżant Piszczyk był bardzo dzielnym człowiekiem, cały czas godnie się zachowywał. Szykowali dla tych pilotów w Anglii lokum (mieli się tam szkolić), był mrok. Jak wspomina porucznik: Ja patrzę, a Piszczyk płacze. Powiedział do niego:

-Piszczyk, cały czas zachowywałeś się jak żołnierz-tułacz, a ty teraz płaczesz?

On mówi: – Panie poruczniku, pies po polsku szczeka