Jak stać się właścicielem luksusowego auta

A skoro już o samochodach mowa – ciekawa historyjka jakby rodem z taniego filmu kryminalnego. Miałem na Ukrainie znajomego, Polaka, nazwijmy go J. Był numerem 2 na całą Ukrainę w pewnym wielkim koncernie informatycznym. Jeździł samochodem dość drogim, bardzo dobrym jak na warunki polskie, jak na Kijów raczej przeciętnym. Samochód za „dobrą” radą tubylców zarejestrował na numery ukraińskie, bo, jak mu poradzono, „rzadziej go będzie zatrzymywać milicja, niż jakby jeździł na polskich”. Najął też kierowcę, bo na Ukrainie człowiek bez kierowcy jest nikim (o czym później). Sporządził u notariusza stosowny dokument, który pozwalał na to, by ten kierowca samochód mógł prowadzić – „prawo” Ukrainy jest w tej dziedzinie dość restrykcyjne. W Polsce wystarczy mieć przy sobie dowód rejestracyjny, tam każdy kierujący musi mieć upoważnienie od właściciela samochodu.

Mieszkał w Kijowie w domu, który wynajmowała mu firma, sporo wieczorów w tym domu przebalowaliśmy. Koniec roku 2009. Wigilia, J. wraz z żoną i dziećmi w domu, rozlega się dzwonek przy furtce. J. wychodzi, po drugiej stronie stoi trzech gentlemenów o wyglądzie, który mógłby stanowić ilustrację piosenki „o północy się zjawili”.

– W czym mogę pomóc?

– My w sprawie ogłoszenia.

– Jakiego ogłoszenia? Nie przypominam sobie.

– W sprawie samochodu. Sprzedaje pan samochód.

– To ciekawe, a jaki?

– Nie wiemy, ale sprzedaje pan.

– To pomyłka. Do widzenia. Proszę się oddalić, bo zadzwonię po milicję.

Poszli. Mija tydzień, jest sylwestrowy wieczór, dzieci wieszają balony, szykuje się zabawa. Znów dzwonnej do furtki. Tym razem milicja. Trzech.

– Dzień dobry, milicja. Czy pan jest właścicielem auta marki takiej i takiej?

– Tak. A o co chodzi?

– Samochód takiej właśnie marki brał udział w kolizji drogowej, kierowca zbiegł z miejsca wypadku. Musimy ustalić, czy to nie pan. Prosimy o okazanie samochodu, chcemy sprawdzić, czy nie ma uszkodzeń spowodowanych wypadkiem.
J. wpuścił ich do garażu. Ci wyjęli aparat fotograficzny (smartfony nie były jeszcze wówczas powszechne). Sfotografowali samochód dokładnie z każdej strony i poszli.

Minęło kilka dni, pewnego mroźnego styczniowego dnia J. dzwoni przerażony:

– Aresztowali mi samochód. Odholowali go do urzędu celnego tu i tu. Czy mógłbyś jakoś pomóc?

Sytuacja wyglądała następująco. J. był akurat na spotkaniu biznesowym w nieistniejącej już dziś restauracji „Szafran”, nawiasem mówiąc opisanej w pierwszej części słynnej szpiegowskiej tetralogii Vincenta Severskiego. Jego kierowca czekał w samochodzie nieopodal. W pewnym momencie J. powiedział mu, by pojechał po dzieci do szkoły i zawiózł je do domu. Niedaleko domu auto zostało zatrzymane do kontroli. Kierowca okazał dokumenty, w tym notarialne upoważnienie, na co milicjant wyrecytował mu odpowiedzi artykuł z kodeksu celnego Ukrainy, który stanowi, że cudzoziemiec nie może użyczać swojego auta (i paru innych przedmiotów) mieszkańcowi Ukrainy pod karą grzywny, do przepadku majątku włącznie. Faktycznie, był wtedy taki artykuł, nie wiem, czy do dziś obowiązuje, jego interpretacja jest dość szeroka, ale czy wyobrażacie sobie, że w Polsce policjant z drogówki sypie artykułami z kodeksu celnego? No chyba, że ten artykuł jest często „używany” i do czegoś służy. Wszystkim kazano wysiąść z samochodu i wszystko zostawić (!!!), dzieciom pozwolono tylko zabrać szkolne plecaki, a żonie J. torebkę. Pojechali do domu taksówką, a po samochód przyjechała jakaś laweta. Oczywiście kluczyki trzeba było oddać.

Gdy J. do mnie zadzwonił, od razu zadzwoniłem do naczelnika tego urzędu celnego, ponieważ mieliśmy go w spisie kontaktów z uwagi na częste skargi polskich przedsiębiorców na ten urząd, o czym też napiszę później. Naczelnik jakby nie był zdziwiony moim telefonem.

– Dzień dobry, dzwonię z wydziału konsularnego polskiej ambasady, nazywam się tak i tak, czy pan taki i taki?

– Tak, w czym mogę pomóc?

– Dzisiaj do pańskiego urzędu trafił samochód polskiego obywatela, takiego i takiego, taka i taka marka.

– Tak, wiem. Wasz obywatel naruszył artykuł kodeksu celnego, który mówi, że cudzoziemiec nie może dawać zezwolenia na prowadzenie samochodu zarejestrowanego na ukraińskich numerach obywatelowi Ukrainy.

– To ciekawe. Wobec tego dlaczego notariusz takie upoważnienie mu wystawił. Czy notariusz nie zna prawa?

– Ha ha, proszę pana. To jest Ukraina. Może pan napisać na kartce, że ma pan trzy nogi, notariusz panu to potwierdzi i to zgodnie z prawem o notariacie. I to w świetle prawa będzie prawdą.

– Wobec tego co ma zrobić nasz obywatel, by odzyskać samochód?

– W najbliższych dniach odbędzie się rozprawa sądowa, niech czeka na wezwanie.

Trzeba przyznać, że na rozprawę sądową nie trzeba na Ukrainie długo czekać, tu w porównaniu z Polską duży plus. Po rozmowie z naczelnikiem urzędu celnego poszedłem do konsula generalnego i zreferowałem mu sprawę, podkreślając, że jest to mój znajomy i za jego uczciwość ręczę. Na co dzień nie zajmowałem się sprawami prawnymi, teraz jednak konsul polecił mi zająć się tą sprawą.

J. jako człowiek na stanowisku wynajął samochód, którym woził go ten sam kierowca. Rozprawę wyznaczono rzeczywiście szybko, samochód „aresztowano” około 5 stycznia, rozprawa miała się odbyć około 15-go, dokładnie już nie pamiętam. W weekend oddzielający te dwa wydarzenia jechaliśmy z J. po Kijowie wynajętym przez niego samochodem, gdy z naprzeciwka minął nas… jego „aresztowany” samochód. Nie mogło być mowy o pomyłce, bo zgadzała się marka, kolor i numer rejestracyjny. Od razu układanka ułożyła mi się w całość. Mieszkałem wtedy na Ukrainie dopiero od kilku miesięcy i nie zdawałem sobie sprawy, jak „sprytni” potrafią być jej mieszkańcy, zwłaszcza ci, którzy mają dojścia. Olśniło mnie wówczas, że po prostu komuś samochód bardzo się spodobał, a nie chciał ten ktoś się zbytnio wykosztowywać.

Oczywiście nie zawróciliśmy, by go gonić, bo nic byśmy nie wskórali. Postanowiliśmy czekać na rozprawę. J. najął aż dwóch adwokatów, którzy, dobrze zorientowani w ukraińskich realiach dzień później poinformowali go, że sędzia oczywiście wyda korzystny wyrok, pod warunkiem prezentu w wysokości 3 tys. USD. J. o mało nie dostał apopleksji – jest to człowiek uczciwy na wskroś, o czym w następnym rozdziale. Rzecz jasna kategorycznie odrzucił tę propozycję. Na takie dictum adwokaci się wycofali, musiał znaleźć innego, któremu na wstępie wyłuszczył, jakie jest jego stanowisko. Ten zrobił chociaż tyle, że powiadomił sąd, iż oskarżony (bo J. występował w charakterze oskarżonego!) nie włada językiem urzędowym, a rozprawy w tym języku muszą się odbywać. Wówczas (prezydentem był jeszcze Juszczenko) nie można było prowadzić rozpraw w języku rosyjskim (który J. jako tako znał), co za Janukowycza uległo zmianie. Sąd wobec tego, zgodnie z ukraińskim „prawem” musiał mu zapewnić tłumacza.

Rozprawa odbywała się w jednym z sądów rejonowych Kijowa. Zimno, śnieg. Kancelaria na parterze, sala rozpraw na piątym piętrze, windy brak. Trzy razy trzeba było chodzić przed rozprawą na górę i z powrotem, nie pamiętam po co, ale dla J. z jego sporą nadwagą było samo w sobie dużym wyzwaniem, w dodatku w ciężkim kożuchu (temperatura w środku niewiele była wyższa od tej na zewnątrz, budynek nie był zanadto ogrzewany). W końcu wchodzimy do sali rozpraw. Pomieszczenie na oko ze dwadzieścia metrów kwadratowych, dwa biurka, za nimi dwie baby w szubach, sędzia i protokolantka. Jedna ławeczka dla pozostałych uczestników rozprawy. Wchodzimy po kolei – oskarżony J., jego adwokat, potem tłumaczka – jak się okazało, z języka angielskiego, świadek oskarżenia (z ramienia urzędu celnego) i ja.

– A pan kim jest?

– Jestem urzędnikiem konsularnym z polskiej ambasady, oto moja legitymacja.

– W jakim charakterze pan tu przybył?

 

– W celu obrony interesów obywatela polskiego.

– Wszyscy się tu nie pomieścimy. Proszę zaczekać na korytarzu, znajdziemy większe pomieszczenie.

Okazało się, że w mieście liczącym prawie 3 miliony ludzi, mieście, w którym istnieje kilkanaście organizacji polonijnych, gdzie co siódmy mieszkaniec przyznaje się do polskich korzeni, a co najmniej kilka tysięcy jest posiadaczami Karty Polaka, której wydanie (teoretycznie) uwarunkowane jest znajomością języka polskiego, sąd nie mógł znaleźć tłumacza języka polskiego. Wyszedł więc z założenia (w tym przypadku słusznego), że oskarżony zna angielski, znalazł więc tłumaczkę języka angielskiego. Która, jak się jednak okazało, angielski znała niezbyt dobrze.

Po kilku minutach zostaliśmy wszyscy wprowadzeni do sali rozpraw, jaką znamy z telewizyjnych migawek z sądów na wschodzie – z klatką, tak zwanym „małpiatnikiem”,dla oskarżonego.

Sędzia (po ukraińsku, po wstępach dotyczących obecnych, odczytaniu „aktu oskarżenia” itd.) – Co oskarżony chciałby powiedzieć w tej sprawie?

Oskarżony J.(po angielsku) – Chciałbym powiedzieć, że nie działałem w złych zamiarach. Po przyjeździe na Ukrainę, gdzie pracuję w firmie X – jestem zastępcą dyrektora generalnego oddziału firmy na Ukrainie – zgodnie z sugestiami kilku osób, między innymi współpracowników, swój prywatny samochód zarejestrowałem na numerach ukraińskich. Udałem się również do notariusza, by upoważnić wynajętego przeze mnie kierowcę oraz moją żonę do prowadzenia tego auta. Nie zdawałem sobie sprawy, że działam wbrew prawu, nikt, a tym bardziej notariusz, który miał, uważam, taki obowiązek, nie poinformował mnie o tym, tak więc prawo naruszyłem nieświadomie, za co przepraszam.

Tłumaczka (po ukraińsku) – Nie interesowałem się prawem ukraińskim, zarejestrowałem samochód, nie znam się na prawie, nie wiem czy działałem wbrew prawu, czy nie.

Ja: – Wysoki sądzie, przepraszam, że się wtrącę, mówię po ukraińsku jeszcze dość słabo (co było prawdą, dopiero zaczynałem mówić w tym języku, choć rozumiałem wszystko), ale ze swojej strony, jako przedstawiciela ambasady pragnę zauważyć, że oskarżony powiedział co innego po angielsku, niż tłumaczka po ukraińsku. Ja może po rosyjsku wytłumaczę, co on powiedział, gdyż tym językiem posługuję się swobodnie, Wysoki Sąd zapewne też. – po czym przetłumaczyłem na rosyjski to, co J. mówił po angielsku.

Sąd ogłosił przerwę w rozprawie. Podejrzewam, że sprawa przepadku majątku (uwzględniona w tym nieszczęsnym artykule Kodeksu Celnego) była z góry wiadoma. Jednak niepodziewanie pojawił się czynnik zainteresowania ambasady. Sąd udał się zatem na naradę, która w moim odczuciu była po prostu gorączkowym dzwonieniem do mocodawców zamawiającego samochód, lub do niego samego i tłumaczeniem, że sprawa może być uszyta zbyt grubymi nićmi i może z tego być skandal, zwłaszcza że i oskarżony nie pracuje w pierwszej lepszej firmie.

Rozprawa została wznowiona po kilkunastu minutach. Sąd na podstawie wiadomego artykułu uznał J. winnym i skazał go na 700 hrywien (wówczas – ok. 70 USD) grzywny, płatne w dniu dzisiejszym gotówką w kasie sądu. Kara została uregulowana, J. otrzymał jakiś dokument, na podstawie którego miał za trzy dni odebrać samochód z „aresztu”. Dlaczego za trzy dni? No właśnie. Podejrzewam, że samochód był już gdzieś daleko i trzeba było go z powrotem sprowadzić. Świadczyło o tym choćby to, że miał przejechane kilkaset kilometrów (kierowca zapamiętał stan licznika). We wskazanym terminie J. z kierowcą udali się na parking, okazali dokumenty, a kierowca mówi, że trzeba dać 100 hrywien, inaczej „szlabanowy” nie wypuści. J. na to – k…, człowieku, co nie wypuści? A kierowca – wyrok wyrokiem, a życie życiem… Tu jest Ukraina! J. jednak się uparł i nie dał. Samochód niezwłocznie potem wywiózł do Polski i do końca swojej pracy w Kijowie jeździł autem wynajętym.