„Dyskretny” podsłuch

Na samym początku naszego pobytu w Kijowie mieszkaliśmy w starej, urokliwej kamienicy wybudowanej w 1912 roku, w samym centrum, na ulicy Rejtarskiej. Okolica tyleż piękna, na co duży wpływ ma niewątpliwie fakt, iż architektura pochodzi sprzed stu i więcej lat, a większość budynków zaprojektowana była przez polskich architektów, których wielu wówczas zamieszkiwało Kijów, co niefunkcjonalna. Co prawda do Majdanu kilkaset metrów, do Sofijskiego Soboru też, ale daleko do sklepu, w którym byłoby coś więcej niż piwo, wódka, chleb i kilka innych podstawowych artykułów.

W tymże mieszkaniu, wynajętym od prywatnej osoby (chociaż nie tak do końca „prywatnej”, bo właściciel był emerytowanym funkcjonariuszem, do czego się chętnie przyznawał), mieliśmy w pakiecie telefonię stacjonarną i łącze internetowe. W drugą, może trzecią sobotę naszego pobytu połączenie internetowe mocno szwankowało. Strony się nie chciały otwierać, skype kulał. W pewnym momencie zakląłem na głos, mówiąc w niezbyt wyszukanych słowach, co sądzę o providerze i jakości oferowanych przez niego usług. Nie minęły trzy minuty, jak zadzwonił telefon stacjonarny. Odebrałem, a w słuchawce odezwał się kobiecy głos: „w celu poprawy jakości usług internetowych prosimy zadzwonić pod numer taki a taki w godzinach takich a takich”. Przy telefonie miałem akurat kartkę papieru i długopis, zanotowałem sobie więc ten numer, ale tego dnia już tam nie dzwoniłem. Zadzwoniłem dopiero w poniedziałek. Powołałem się na sobotni telefon, a pani w słuchawce poinformowała mnie, że to niemożliwe, ponieważ – po pierwsze, w sobotę biuro obsługi klienta nie pracuje (swoją drogą – ciekawe, prawda?), a po drugie, oni nigdy nie dzwonią z własnej inicjatywy do klienta i nie proponują „poprawy jakości usług”.

Cóż. Zdaję sobie sprawę z tego, że każdy pracownik dyplomatyczny poddany jest kontroli ze strony miejscowych władz. Muszą przecież jakoś wychwycić kto jest zwykłym dyplomatą, a kto pod przykrywką wykonuje jeszcze inne zadania. Robi tak każde państwo. Tyle, że w państwach normalnych robi się to w sposób dyskretny, tak, by obserwowany tego nie zauważył. Każdy dyplomata zdaje sobie sprawę z inwigilacji i jest ostrożny w czynach i słowach, szczególnie we własnym mieszkaniu i nie potrzebuje sugestywnych przypominajek…

Mniej więcej rok później moja żona była już w zaawansowanej ciąży. Nasze mieszkanie znajdowało się na pierwszym piętrze bez windy. Mając w perspektywie wnoszenie i znoszenie wózka po dwudziestu pięciu schodach, zdecydowaliśmy się na zmianę mieszkania na takie, do którego będzie można dojechać windą. Żona jest drobnej postury i nie miałaby siły wnosić wózka po schodach. Znaleźliśmy odpowiednie mieszkanie dwie stacje metra od ambasady, przy Prospekcie Peremohy (Alei Zwycięstwa), w dwudziestotrzypiętrowym apartamentowcu, na piętnastym piętrze, z widokiem na trzy strony świata. To była wspaniała lokalizacja; mieszkaliśmy tam już do końca pobytu w Kijowie, ponad cztery lata. Blisko było do sklepów typu dyskont, do bazarku, niedaleko do dwóch parków, w których spacerowaliśmy potem z naszymi nowo narodzonymi dziećmi.

W mieszkaniu był ogromny telewizor, ale jeszcze sprzed epoki ekranów ciekłokrystalicznych. Urządzenie to było ogromne, ekran miał pewnie z pięćdziesiąt cali, osadzony był na ogromnym głośniku, całość jeździła na kółkach i miała mniej więcej 160 cm wysokości. Stało to w salonie z aneksem kuchennym. Nad telewizorem wisiał zwykły, prosty, ścienny zegar. Mniej więcej tydzień po naszym wprowadzeniu się przyszedł jakiś facet z torbą narzędzi i powiedział, że przysyła go Walentin (właściciel mieszkania) do naprawy telewizora. Faktycznie, obraz trochę szwankował. Facet przy telewizorze pogrzebał, jakość obrazu się poprawiła, ale co tam jeszcze zamontował – nie wiem. Ale coś być musiało, bo zegar wiszący nad telewizorem, zasilany dwoma „paluszkami” chodził dwa tygodnie, czasem trzy. Bateria padała. Myślałem, że to wina zegara, ale po trzeciej wymianie baterii powiesiłem go w innym pokoju, chodził sobie z pół roku, po czym przewiesiłem go z powrotem do salonu, gdzie po tygodniu bateria siadła. Znów nie wykazali się dyskrecją… Mając to na uwadze często wznosiłem na głos toast za towarzyszy po drugiej stronie, bo akurat w tym pomieszczeniu odbywały się wszystkie towarzyskie spotkania.

Parkowanie i „kultura” jazdy.

Każdy kto był na Ukrainie, zetknął się z widokiem samochodów zaparkowanych wszędzie. Na chodnikach, trawnikach, w każdym miejscu, do jakiego samochód jest w stanie dojechać. We Lwowie na przykład nie dziwi widok następujący: wśród starych, przedwojennych polskich kamienic, po brukowanej ulicy (bruk zapewne też przedwojenny) sunie spokojnie, nie szybciej niż 20 kilometrów na godzinę, tramwaj. Jedzie, jedzie, aż w pewnym momencie już nie jedzie, bo na torach zaparkowany jest SUV na awaryjnych światłach. A dlaczego stoi na torach? A dlatego, że nigdzie indziej nie może, bo całe pobocze i chodnik są już zajęte przez inne pojazdy. A przecież właściciel(ka) SUV-a musi zrobić zakupy, albo wziąć pieniądze z bankomatu. Włącza więc awaryjne światła i idzie załatwić swoje sprawy. A lud w tramwaju w pokorze czeka, aż tamta czy tamten wróci. I nikt się nie dziwi! Nikt nie protestuje! Mnie to jednak wkurzało ogromnie.

W Kijowie nagminna jest sytuacja następująca: Jezdnia ma po dwa pasy ruchu w każdą stronę. Na jednym pasie (jak i na przylegającym chodniku) zaparkowane są oczywiście samochody. Ruch odbywa się zatem po jednym pasie, a i to nie zawsze, czasem bowiem kolejny pojazd nie ma już gdzie zaparkować, tak więc włącza awaryjne i stoi po prostu tam, gdzie wszyscy jadą. I trzeba go omijać. Sytuacja nieco komplikuje się przy opadach śniegu. Jako że odśnieżanie nie jest priorytetem w wydawaniu pieniędzy z budżetu miasta, na pasie, na którym parkuje się na co dzień leży śnieg, czasem usypany w zaspy. Gdzie się więc parkuje? No właśnie.

Nagminne jest też wjeżdżanie na skrzyżowanie gdy widzi się, że z powodu korka nie uda się zjechać ze skrzyżowania przed zmianą świateł. Dwóch-trzech takich i korek się robi na całą dzielnicę, bo ci z ulicy prostopadłej nie mogą przejechać i też stają na środku.
Co innego zobaczyć to raz czy dwa, będąc turystą, a co innego musieć się z tym mierzyć na co dzień. Przez kilka lat bezskutecznie próbowałem rozmawiać na ten temat z mieszkańcami Ukrainy, ale odnosiło to taki skutek, jakby Papuasowi tłumaczyć, że nie wypada chodzić z tykwą na prąciu w miejscu publicznym, a jego żonie, że biust wypada zasłaniać. Nie rozumieli. To się nie mieściło w ich pojmowaniu świata. Nie parkować na chodniku? Że matka z wózkiem nie może przejść? No i co? Niech nie chodzi! Mam kolekcję fotografii, które zrobiłem by uwiecznić wszelkie możliwe i niemożliwe sposoby parkowania.

Kilka przykładów z (mojego) życia wziętych. Zima. Skrzyżowanie Chmielnickiego i Kociubińskiego, sto metrów od wydziału konsularnego naszej ambasady, czyli mojego miejsca pracy, sto pięćdziesiąt metrów od głównej siedziby milicji drogowej Ukrainy, której skrót, nie bez kozery, brzmi „DAI”. Metrowe zaspy na chodnikach i skrajnych pasach jezdni. Chcę przejść z wózkiem na drugą stronę jezdni. W zaspie z obu stron przejścia dla pieszych są wyręby, które pozwalają na mniej więcej swobodne przeciśnięcie się z wózkiem na jezdnię. Niestety, wyrąb po drugiej stronie zastawiony jest zaparkowanym tam wielkim, czarnym mercedesem. Na środku tego skrzyżowania stoi przedstawiciel milicji drogowej i oczywiście „nie widzi” tego. Nie, on jest zajęty łapaniem biednych frajerów w trochę tańszych samochodach i wyciąganiem od nich łapówek. Zostawiam wózek na chodniku i, nie ryzykując w sytuacji spaceru z dzieckiem konfliktu z kretynem z mercedesa (bywają porywczy), podchodzę do milicjanta. Mówię mu, że nie mogę przejść z dzieckiem i żeby on coś z tym zrobił. Dialog był mniej więcej taki (w języku ukraińskim, ja się uparłem żeby nim mówić, i choć moja ukraińszczyzna daleka jest od ideału, to i tak była lepsza od tej, którą posługiwał się „DAI-sznik”, który, jak na kijowianina przystało, po ukraińsku mówił ostatnio w szkole, gdyż jego ojczystym językiem jest rosyjski).

Ja (po ukraińsku)- Dzień dobry, chciałbym przejść z wózkiem przez ulicę, ale nie mogę, bo tam stoi jakiś głąb i blokuje przejście. Proszę, aby pan spowodował, by odjechał. Nawiasem mówiąc, parkuje nieprawidłowo bo na przejściu dla pieszych.

Milicjant (po rosyjsku)- A panu to bardzo przeszkadza?

– Tak, bardzo, nie mogę przejść z wózkiem na drugą stronę jezdni. Przecież nie będę skakać po zaspach.

– Przesadza pan.

– Nie przesadzam. Poza tym proszę mówić do mnie w języku urzędowym, jestem cudzoziemcem i nie znam rosyjskiego.

Sytuacja robi się powoli nerwowa.

– Proszę pana, ja nalegam, aby pan poprosił kierowcę tego samochodu o umożliwienie przejścia. Nie obchodzi mnie, że inni skaczą po zaspach, ja nie będę.

– A kim pan w ogóle jest?

– Jestem dyplomatą, oto moja legitymacja.

– Ale ja mu nie mogę nic powiedzieć, bo on nie posłucha.

Tu należy zaznaczyć, że na Ukrainie są ludzie „ponad prawem”, którym wolno wszystko. Kierowca w mercedesie był zapewne kierowcą kogoś ważnego, do kogo prawo się nie stosuje, dlatego milicjant „nie widział” go, mimo iż łamał kilka przepisów jednocześnie.

– Panie władzo, jeżeli on pana nie słucha, to ja sugeruję zmianę zawodu. W końcu to pan jest tutaj od przestrzegania prawa. A jeśli się pan nie odnajduje, to jest wiele innych zawodów, prawda. O, zaspy są do odgarnięcia. Cyrk jest nieopodal… Ale na poważnie. Ja znam pańskiego dyrektora (trochę blefowałem, znałem tam kogoś w tej centrali drogówki, ale nie dyrektora) i zaraz tam zadzwonię, albo nawet pójdę. A to spowoduje, że wtedy pan będzie musiał zainterweniować.

Wyjąłem telefon i udawałem, że szukam numeru. W tym czasie milicjant podszedł do kierowcy, coś tam z nim porozmawiał przez szybkę. Chyba poskutkowało, bo samochód odjechał. Przeszedłem z wózkiem na drugą stronę, po kilku sekundach auto wycofało się na poprzednią pozycję.

Inny przypadek, kiedy okazało się, że na Ukrainie nie siła argumentów ma zastosowanie, tylko argument siły, miał miejsce też zimą. Czy tą samą, czy następną – nie pamiętam. Chyba jednak później, bo ciągnąłem na sankach już dwoje dzieci. Śniegu dużo. Zaspy spore. Ulica łącząca słynny Sobór Sofijski z równie słynną Cerkwią św. Michała zakorkowana na amen. Pomiędzy dwoma zabytkami znajduje się między innymi Zarząd Główny Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Ukrainy, przy którym zawsze stoi patrol milicji drogowej. Obok jezdni wąski chodnik, z powodu zasp jeszcze węższy. Szerokości na tyle, by zmieścił się… terenowy samochód. Ciągnę sanki z dziećmi i co widzę? Z naprzeciwka idzie milicjant, będący forpocztą jadącego za nim powoli samochodu terenowego na cywilnych rejestracjach. Ludzie potulnie wskakują na zaspy. Ja oczywiście kategorycznie odmówiłem tego, powiedziałem, że nie będę skakać z dziećmi po zaspach. Zastosowałem ten sam manewr ze znajomością przełożonych (uprzednio legitymując się), znów żądałem, by mówić do mnie w języku urzędowym. Poskutkowało, samochód terenowy ustąpił mi miejsca (nie, żeby się cofnął na jezdnię, po prostu wbił się w zaspę na tyle, bym mógł przejść). Po czym wszystko wróciło na z góry ustalony tor, czyli milicjant torował drogę kierowcy, któremu bardzo się spieszyło i nie mógł stać w korkach…

Obok, jak to się potocznie mówi, „konsulatu” czyli budynku Wydziału Konsularnego Ambasady RP w Kijowie (kiedyś w rzeczy samej była to odrębna instytucja – Konsulat Generalny RP w Kijowie, ale nastąpiło połączenie dwóch instytucji) są trzy miejsca dla parkowania wydzielone dla pracowników i gości tejże instytucji. Jest tabliczka, nie ma jednak budki z milicjantem, który pilnowałby porządku – choć przed głównym budynkiem Ambasady, w trochę innym miejscu, taki mini-posterunek jest. Wobec tego wiele razy zdarzało się, że ktoś niepowołany parkował sobie samochód i znikał na pół dnia. Czasem czujna ochrona z BOR potrafiła wyjść i wytłumaczyć panu czy pani, że w tym miejscu się nie parkuje, czasem nie zdążyła. Usłyszeliśmy wiele mądrych rad wiele razy, że „przecież nie po to są znaki, żeby je przestrzegać”, że „możemy się rządzić u siebie”, „kto my w ogóle jesteśmy”, by nie wspomnieć o próbach agresji czy wulgaryzmach. Jeden cwaniaczek posunął się kiedyś do takiego numeru, że jak go BOR przegnał sprzed wejścia, to wrócił po kilkunastu minutach z rozbitą szybą w samochodzie i próbował milicji wcisnąć bajeczkę, że to nasi ochroniarze mu wybili. Milicjanci tym razem jednak wykazali się wyjątkową bystrością umysłu i powiedzieli, że sprawdzą w swoich nagraniach z monitoringu, oraz w naszych, i jeżeli oskarżenia się potwierdzą, to oczywiście konsekwencje zostaną wyciągnięte. Naciągacz wycofał wtedy swoje niedorzeczne oskarżenia.

Innym razem przed konsulatem zaparkowała paniusia, oczywiście ogromnym SUV-em. Na nic się zdały negocjacje BOR-owików, że tutaj nie można parkować, wyszedłem ja i jeszcze ktoś ze mną. Pokazaliśmy paniusi znak, wyraźnie mówiący, kto może w tym miejscu parkować. Ona na to, że jest majorem milicji i może. Ja jej na to, że jest tutaj teraz jako osoba prywatna nie wykonująca żadnych czynności, samochodem cywilnym, więc powinna się zastosować. Po czym wykonałem znany już numer z dzwonieniem do mitycznego dyrektora z drogówki. Wówczas, pokazując środkowy palec, mamrocząc coś pod nosem, odstawiła samochód… tuż za wyznaczonym miejscem, oczywiście na chodniku, bo na jezdni miejsca już nie było.

 

zdj.: Jarosław Lech Babik