Rudolph April był wzorowym pacjentem. Nie palił, pił umiarkowanie (nie więcej niż dwie-cztery jednostki alkoholu, nie częściej niż pięć razy w tygodniu), w formie wytrawnego wina, jadł pięć urozmaiconych posiłków, bogatych w błonnik, węglowodany o niskim indeksie glikemicznym, nienasycone kwasy tłuszczowe oraz co najmniej jeden gram pełnowartościowego białka na kilogram masy ciała (najchętniej w formie steka well done).

Regularnie uprawiał sport (golf). Dlatego pomimo skończonej pięćdziesiątki wyglądał młodo i czuł się zdrowo. Oprócz preparatu witaminy D 3 nie musiał zażywać żadnych leków. Na szczęście. Perspektywa łykania tabletek jego-człowieka służb- przyprawiała o dreszczyk lęku przed otruciem, konieczność inhalacji przywodziła na myśl gazy bojowe, syropy wydawały się zbyt dziecięce, kremy zbyt kobiece a czopki… no cóż…Nie miał za to żadnych problemów z iniekcjami. Drobne ukłucie, mała ranka, pozostawiająca ślad w formie niewielkiej blizny sprawiały prawdziwą przyjemność. A najbardziej lubił szczepienia. Wizja armii leukocytów, walczącej mieczami immunoglobulin i strzelającej amunicją cytokin w kierunku hord mikrobów bardzo przemawiały do wyobraźni ekswojskowego. Dlatego co roku szczepił się przeciw grypie, a gdyby ludzkość zaatakował jakiś nieznany wirus i uczeni potrzebowaliby ochotników do przetestowania nowej szczepionki-Rudolph April stałby w pierwszym rzędzie z odsłoniętym, gotowym na ukłucie ramieniem. Jednak wewnątrz doskonałego ciała była pewna rysa, mentalna rozpadlina, powiększająca się z tygodnia na tydzień, tym większa, im bliżej był koniec. Koniec roku, wieku i tysiąclecia zarazem. Pluskwa milenijna. Nieodparty lęk, graniczący z obsesją, przechodzący w paranoję; paniczny strach przed zbliżającą się katastrofą, spowodowaną nieuchronnym kolapsem światowych systemów informatycznych. Doskonale zaznajomiony z najnowszymi technologiami, prezes spółki z branży high-tech-zdawał sobie sprawę, że w wyniku nieusuwalnego, krytycznego błędu oprogramowania, chwilę po północy z 31 grudnia na 1 stycznia nastąpi cyfrowa apokalipsa spowodowana awarią komputerów. Tych sterujących ruchem ulicznym i ruchem samolotów; tych odpowiadających za chłodzenie reaktorów elektrowni atomowych oraz czuwających nad bezruchem międzykontynentalnych rakiet balistycznych. Nie bał się śmierci, ale smutkiem napawała go perspektywa obrócenia w stos radioaktywnych gruzów miasta, które od trzydziestu trzech lat uważał, za swój dom. W koszmarnych snach na jawie widział, jak kwitnące, pulsujące życiem Wielkie Jabłko zmienia się w ponure Gotham City, zasiedlane przez zmutowane karaluchy, oswojone szczury i zdziczałe koty.

-Daj spokój, Ruddy. Cała to pluskwa milenijna to jeden wielki humbug.

Mężczyzna w ciemnych okularach siedział rozparty wygodnie w fotelu gabinetu prezesa April Inc. Przez otwarte okno wpadało ciepłe jesienne powietrze, zdawać by się mogło, że dało się czuć przyjemną won opadłych liści, dochodzącą z Central Parku.

– Dziwię się, że dałeś się w to wkręcić. Ty, który podobno umiesz liczyć powinieneś wiedzieć, że dwudziesty pierwszy wiek zacznie się pierwszego stycznia dwa tysiące pierwszego roku.

-Ja wiem. Ale wiem, że komputery nie wiedzą. – odparł Rudolf.

-Korci mnie, żeby zaszyć się wtedy w jakieś bezpieczne miejsce. Na tyle zacofane technologicznie, aby niezbyt ucierpiało na cyfrowym kollapsie ale na tyle rozwinięte i głębokim zapleczem akademickim aby szybko odtworzyły się tam formy wyższej cywilizacji; w odpowiednim oddaleniu od elektrowni atomowych i wyrzutni rakiet balistycznych, z tradycjami rolniczymi, o klimacie i glebach, umożliwiających hodowlę bydła i uprawę winorośli, ukształtowaniu terenu sprzyjającym grze w golfa, stabilnej sytuacji geotektonicznej, bezpiecznie oddalone od morza…- widząc zdziwiona minę słucha wyjaśnił- na wypadek tsunami.

-Tylko tyle?!-człowiek w ciemnych okularach potarł spocone czoło.

-I najważniejsze: żadna wyspa. Koniecznie na kontynencie. Większy, mniejszy, ale kontynent.

Do gabinetu weszła panna Smith,, niosąc tacę z parującymi filiżankami. Gość grzecznie wstał na jej widok, odebrał tacę z rąk i odprowadził ukrytym za ciemnymi okularami wzrokiem do drzwi jej dolną część pleców.

– Wyluzuj, Rudd. A zmieniając temat-masz coś dla nas?

Rudolph wyjął z szuflady biurka kilka kartek, zapisanych rzędami cyfr.

-Proszę.

-Co tam? Wzór na perpetuum mobile? Rozwiązanie kwadratury koła? Trysekcja kąta?

April zrobił gest, oznaczający „I tak nie zrozumiesz”. Przybysz zwinął kartki w rulon i chowając do wewnętrznej kieszeni marynarki odrzekł:

-Dzięki – i wskazując na dwa niewielkie plecaki, leżące w kącie gabinetu dodał:

-Prezent od agencji. Jeden dla ciebie. Latałeś kiedyś z czymś takim? -założył na plecy jeden z pakunków, usiadł na parapecie i skoczył w cztedziestoczteropiętrową przepaść z okrzykiem:

-Spadam! Cześć!

Z plecaka jęły wydobywać się dwie smugi sprężonego dymu, unosząc skoczka ponad miastem, rzeką, koronami drzew Central Parku, ku znikającemu za horyzontem Słońcu.