Nie pamiętam, w jaki sposób ta płyta znalazła się w mojej kolekcji. W tamtych czasach (środek liceum) byłem przecież odurzony Republiką, Oddziałem Zamkniętym czy Maanamem… A jednak jakoś do mnie dotarła – i na dodatek często trafiała na talerz gramofonu.
Nie sądzę, żebym wtedy zdawał sobie do końca sprawę, kim jest Tomasz Stańko i jaką pozycję ma w polskim jazzie. Istnienia Apostolisa Anthimosa nawet nie przeczuwałem, ale bardzo podobała mi się gitara w tych nagraniach (płyta została zarejestrowana w 1983 roku; Anthimos sporo udzielał się wtedy jako muzyk sesyjny, bo przestał istnieć zespół SBB). A dziś wiem, że to może najlepszy polski gitarzysta w ogóle, choć przecież Grek… Skład zespołu uzupełniają Witold Szczurek (kontrabas) i wybitny Jose Torres (konga, instrumenty perkusyjne).
No dobra. A muzyka? Niepokorna choć po prostu fajna, zadzierzysta, przebojowa (tak!), olewająca trendy – śmendy (latynoski feeling!), lekka (nagrana jakby „przy okazji”, w biegu, bez wielkiego namaszczenia); pewnie dla Stańki jedna z wielu, ale dla mnie wyjątkowa, ulubiona.
Tomasz Stańko to pomnik. Był przy narodzinach polskiego wielkiego jazzu (zaprosił go, gówniarza, sam Komeda), dorastał z tym jazzem, tworzył go, w końcu był odniesieniem i punktem orientacyjnym dla wszystkich młodych, mędrcem, pomnikiem właśnie. Ale wtedy, w okolicach 1983 roku (a także długo wcześniej i długo potem), miał trudny czas – biała, leki i koks („C.O.C.X.” – spójrzcie na okładkę!) – ale daj Boże każdemu w takim stylu przez podobny czas przejść!
Wolę Stańkę z czasów bałaganu.