Sporządziliśmy coś na kształt łóżka w szpitalu psychiatrycznym – takiego, do którego przywiązuje się szczególnie agresywnych pensjonariuszy – pacjent ma być przywiązany rękami i nogami. Zrobiliśmy zapas jedzenia i wody pitnej. Nie zapomnieliśmy też o wódce, która miała odegrać ważną rolę. Kupiliśmy trochę świec.


Konieczne było – o czym przytomnie pomyślał A. – spędzenie kilku dni i nocy w naszej kryjówce, by dowiedzieć się, czy ktoś jeszcze tędy chodzi. Może zapuszcza się tu straż parku, albo żądni przygód i dreszczyka emocji turyści, tacy jak ja?

Spędziliśmy tam zamiennie w trybie dzień – noc dwa tygodnie. Przez cały ten okres ja zanotowałem dwoje turystów w sobotnie popołudnie – przegoniłem ich banalną, prostą metodą. Słychać ich było już z daleka, nawoływali się, zapewne po raz pierwszy tu byli i, podobnie jak ja kiedyś, stopniowo odkrywali kolejne opuszczone domostwa wyludnionej wsi. Gdy podeszli do „mojego” domku, ja siedziałem przy stoliku przed progiem, nieogolony, z wyrazem twarzy wyraźnie sugerującym niechęć do niespodziewanych odwiedzin. Siedziałem na chybotliwym stołku, obok były jeszcze dwa takie, na stole stała butelka wódki i trzy szklanki.

– Ddddzień dobry – wydusił z siebie wyraźnie przestraszony chłopak, na oko student.

Nie odpowiedziałem nic, przegryzłem tylko, świdrując go oczami, pęto kiełbasy. Uporczywie, międląc powoli w ustach kiełbasę, wpatrywałem się w jego oczy. Para powoli zaczęła się wycofywać w kierunku czegoś, co kiedyś było drogą prowadzącą przez Ławy. W tym momencie odwróciłem się w stronę drzwi wejściowych i najniższym, jaki umiałem z siebie wydobyć głosem zawołałem:

– Mieeetek! Heeeniu! Chodźcie no tu!

Więcej nie było trzeba. Para bardzo szybko pomaszerowała w stronę opuszczonego nieopatrznie szlaku.

Nocni wędrowcy, którzy natknęli się na czuwającego A. mieli mniej szczęścia.

– Wyobraź sobie, leżę na podwórku, wpatruję się w gwiazdy, wsłuchuję w nocny las. Ale nagle słyszę – idą ludzie. Co najmniej trzech, sądząc z rozmowy. Szli od strony kanału Zaborowskiego, czyli albo zabłądzili, albo straż parku, albo niezłe harpagony – z tamtej strony przyjść, do tego nocą… Słyszę: „to chyba tu, tam widać jakiś dom”. No więc raczej harpagony. No dobra, pomyślałem, zobaczymy jacy z was twardziele. Kiedy byli już dość blisko złapałem kilka patyków z podwórka i zacząłem rzucać w ten sposób, żeby spadały za nimi. Wtedy mieli wrażenie, że ktoś jest za ich plecami. Później rzuciłem kilka przed nimi, żeby poczuli się jeszcze mniej pewnie. Przyspieszyli kroku, widziałem wyraźnie, bo noc była jasna. Gdy dochodzili do naszego domku ja stałem w białym ubraniu w oknie. Zobaczyli mnie. Dwóch chciało spieprzać od razu, ale jeden był chyba wyraźnie odważniejszy i zaczął bezczelnie iść w moim kierunku. Na szczęście miałem przy sobie swój gadżecik – tu wskazał na leżącą na stole wiatrówkę – replikę Makarowa – i dwa strzały po nogach radykalnie zmieniły wektor jego marszu. Ale spierdalali…

Cóż, świadczyło to tylko o tym, że zawsze się ktoś może napatoczyć, czy to za dnia, czy nocą. Trzeba było zatem wziąć to pod uwagę. Na naszą korzyść przemawiał jednak fakt, iż nikt o zdrowych zmysłach nie podejdzie do domu, z którego będą się wydobywać jęki katowanego człowieka.

Był moment, że przy urządzaniu celi chciałem wykorzystać motyw podpatrzony w jakimś tanim kryminale. Delikwent siedzi przykuty do ściany, swobodę ruchów ma niewielką, bardzo niewielką. Do przeciwległej ściany przywiązany jest wygłodniały pies, najlepiej agresywnej rasy. Pies ma większą swobodę ruchów – może poruszać się praktycznie po całym pomieszczeniu. Jedynym miejscem, do którego nie może sięgnąć, jest ten kącik, w którym skulony siedzi więzień. Ten zaś nie może nawet na chwilę wyprostować żadnej kończyny, bo pies natychmiast skorzystałby z okazji. Cudowna tortura. Zwłaszcza dla gwałcicieli. Zrezygnowałem jednak z tego pomysłu. Nie chciałem pozostawiać śladów.

***

– Boję się wychodzić na ulicę. Boję się ludzi. Gdy widzę policyjny mundur, chcę uciekać. Duszę się wtedy i nogi zaczynają mi się trząść. Widok każdego mężczyzny z wąsami sprawia, że trzęsą mi się nogi, oblewam się zimnym potem. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś będę mogła chociażby przytulić się do mężczyzny. Napawa mnie to przerażeniem. Nie będę mogła mieć dzieci, bo nie zbliżę się do faceta. Zawaliłam rok szkolny, ale myśl o powrocie do szkoły i siedzeniu między ludźmi powoduje we mnie strach. Chciałabym, żeby ten człowiek umarł. Chciałabym, żeby cierpiał do końca swojego życia. Żeby spotkało go coś złego.

– Nie można tak myśleć. On na pewno poniesie surową karę – przerwała Lidce pani psycholog.

– Gówno prawda!- krzyknęła moja córka- gówno prawda! Wie pani przecież że nie będzie żadnego śledztwa! Nie będzie żadnej kary! Nie przyszłam tu po to, by pieprzyła mi pani jakieś głupoty! Przyszłam tu po pomoc! Chciałam żeby mi ktoś powiedział, jak się pozbyć tych myśli. Jak widzę, nic z tego!- Lidia zabrała torebkę i wyszła, trzaskając drzwiami.

Prawdę mówiąc, przyprowadziłem ją tutaj, kilkanaście miesięcy po traumatycznych przeżyciach, bez przekonania. Psychologowie bowiem zazwyczaj sami potrzebują pomocy, są to osoby, którym wydaje się, że rozumieją drugiego człowieka, bo przeczytały kilka książek zwanych psychologicznymi i naczytały się tam statystyk. A statystyki te mówią, że, przykładowo: „tyle to a tyle procent, które doznały przemocy seksualnej nie może uporać się z tą traumą przez co najmniej iks miesięcy”. I na tym budują swoją wiedzę. Naczytały się książek o psychologii emocjonalnej, teorii lęku, empatiach, sratiach i zawsze mają ten sam zestaw durnych pytań: „jak się czujesz”? – a jak mam się czuć?. „Czy chcesz o tym porozmawiać?” – no chyba po to tu jestem!. „Czy po tej rozmowie czujesz się lepiej” – nie, zazwyczaj nikt się nie czuje lepiej po rozmowie z panienką, która nigdy nie zaznała przemocy. Która – na swoje szczęście – nigdy nie została pobita czy okradziona. Kilka przeczytanych książek nie spowoduje, że stanie się autorytetem dla zgwałconej dziewczyny. Takie właśnie osobniki zaludniają sale wykładowe wydziałów psychologii.

Są też jednak przypadki psychologów, czy też psycholożek, jak to ostatnio zwykły siebie nazywać, pracujących w poradniach odwykowych, po których wyraźnie widać, że spokojnie mogłyby się zamienić miejscami z pacjentem i nikt by się nie zorientował. Te są przynajmniej częściowo wiarygodne.

***

Z Szyją rozmawiałem jeszcze raz. Tym razem w towarzystwie A. Minęło kilkanaście miesięcy, Szyja do szkoły chodził jako tako, zęby wstawił, palce mu się wygoiły. Ale dusza nie.

– To jest straszne. Poczucie bezsilności. Kiedy wiesz, że jesteś niczemu nie winien, a naprzeciwko ciebie jest ścierwo, które nosi miano człowieka, a może z tobą zrobić co tylko chcesz. Mało tego, to ścierwo reprezentuje państwo. Państwo, które od początku edukacji wmawia ci, że masz być posłuszny wobec prawa, że państwo stoi na straży twojego bezpieczeństwa. To samo mówili mi od małego rodzice. Wpoili we mnie pewien kodeks wartości który runął w jednej chwili. Telewizja też nas karmi od zawsze dyrdymałami o dobrych, szlachetnych policjantach. Zwrócił pan uwagę, że w filmie policjant jeśli łamie prawo, to po to, by osiągnąć większe dobro? Po tym, tam na komendzie, myślałem, że to jednostkowy przypadek, że przecież państwo umie wyciągnąć konsekwencje, że jest prawo, są kodeksy… Nie, nic takiego nie ma. A wkurwienie? Nie, jeszcze mi nie minęło. – pomasował się po palcach, które dopiero niedawno odzyskały sprawność.

A. zgodził się, by dopuścić Szyję do całej sprawy.

– Chłopakowi ulży. Być może chociaż troszkę odczuje, że istnieje sprawiedliwość. Przy okazji nauczę go paru sztuczek. Nie sądzę, żeby miał opory.

***

Długo wybieraliśmy miejsce zagarnięcia Stankiewicza. Stanęło na tym, że najlepiej będzie zrobić to na ulicy Prądzyńskiego, w pobliżu starej gazowni. W zasadzie jedyne miejsce na trasie, gdzie nikt, prócz akurat przejeżdżających nie może nas dostrzec. Nie ma tam jeszcze monitoringu.

Pozostało czekać na dogodny moment, czyli sprzyjającą pogodę. Optymalna byłaby gęsta mgła, ale obfity deszcz też wchodził w rachubę.