Konopka szedł i oglądał. Jeszcze nie obserwował, na razie oglądał i poznawał. Miasteczko wydało mu się ładne w swej normalności i prostocie. Chyba właśnie tego spodziewał się stojąc na siedleckim peronie i rozmyślając nad różnicami między Warszawą, Siedlcami i Kossowem.
W przeciwieństwie do miast poprzednich tu nie było żadnego śladu wojny. Niby minęły już prawie dwie dekady, niby miasteczko maleńkie, niby ludzi niewiele, niby niewiele do odbudowywania nawet jeśli by całe zniszczało, ale tu było mimo wszystko inaczej. Wojna się oczywiście przetoczyła, bo nawet idąc do swej mieszkalni usłyszał, że tu od wojny takiego eleganta nie było. A więc nawet w zwyczajnych rozmowach i w potocznych strużkach pamięci, tkanych w codzienność była ona mocno widoczna, naturalnie wchodząca w tembr bieżącej opowieści o życiu. Bo ta ciągnąca się opowieść miasteczka krążyła wokół życia, nawet jeśli dotyczyła minionego, czy będącej na ustach wszystkich tutejszych kwestii latawców. Czas zdawał się nie odgrywać tu większej roli. Niekiedy zaś celowo zwalniał, by można było lepiej dostrzec, to co dostrzec warto. Albo i to co samo wymuszało zwolnienie tykającego zegarka. Przeszłe i przyszłe łączyło się w nieubłaganej dyktaturze zwykłego dzisiaj.
Idąc niespiesznie w stronę centrum wciąż otaczały go gwarne grupki młodziaków, których spotkał w pociągu.
Jedni zmierzali w tym samym co on kierunku, inni szli już w przeciwnym razem z napotkaną miejscową kompanią. Było szumnie, radośnie i śpiewnie. Przechodząc przez mostek zatrzymał się, by spojrzeć na przepływającą pod nim rzeczkę. Obok niego przystanęło dwóch mężczyzn, nieco chybotliwie łapiąc się wątłej poręczy.
Konopka odwrócił się w ich stronę i zapytał:
– Ta rzeka to Chudzina?
– Rzeka? – ryknęli śmiechem – Komisarzu, toż przy szynku Rajzmana większy strumień rynsztokiem płynie jak we czterech szczać się pójdzie.
– Komisarzu? – zdziwił się Konopka – Dlaczego komisarzu?
– A nie? A pan nie ten nowy komisarz z Warszawy? Panie, my tu głupie nie są. Tu się od dawna wie, że któś przyjedzie sprawy pozamiatać. Na tutejszego nie wygląda, a na letnika za aligancki, więc musi ten komisarz z ministerstwa.
Konopka nie docenił lokalnej społeczności. Przecenił też ministerialną klauzulę poufności. Trzeba się rozpakować i obmyślić strategię rozmów, pytań i odpowiedzi z miejscowymi. Skinął więc uprzejmie głową nic już się nie odzywając i ruszył dalej. Zbliżał się do czegoś co z daleka jawiło się jak kamienny pręgierz, a okazało się pomnikiem marszałka od przewrotu. Jutro obejrzy miasteczko. Dziś pójdzie zaprzyjaźniać się z nowym lokum.
Mniej więcej dwa lata wstecz Walenty Konopka, wróciwszy po lekkim dniu pracy i na lekkim rauszu do swego pokoju, zwyczajowo zapadł się w fotelu. Wypił jednym haustem porządną szklankę wody i zwolnił swoje myśli do domu. Tak jak on miały wolne. Siedział w pustce i pustka była w nim. Na horyzoncie ciemni brak było jakichkolwiek czających się pokus, iskrzących zalążków rojenia, wspomnień, czy czegokolwiek innego mogącego rozjaśnić zbędnym płomieniem doskonałą bezbarwność. Wszystko zamarło w bezruchu, ustała praca w rojnym zazwyczaj archiwum pamięci i bibliotece spraw. Ucichły maszyny do pisania, ani drgnęły kartki i karteczki z notatkami poruszane całymi dniami najdelikatniejszym cmoknięciem przywodzonego skojarzenia. Nie działo się nic. Cisza. Nawet oczekiwanie, które zazwyczaj wierciło się niepokojąco, przyczaiło się sennie schowane za parawanem gęstej, pustej czystości. Nagle, jak nagła i krótka jest iskra krzesana krzemieniem, pojawiła się w głowie Konopki teczka opisana kilkoma znakami: Kossów. Zawarte w niej dokumenty układały się w historię, która miała się wydarzyć, a której on miał być jednym z bohaterów. Wstał więc i rozpoczął przygotowania do nieistniejącej jeszcze sprawy.
Rozpisał plan działania. Najpierw trzeba było poznać teren. Rzeczona teczka pewne światło rzucała, ale skrupulatność nakazywała nie dawać wiary zawartym w niej przekazom samych mieszkańców. Biurko systematycznie więc pokrywało się różnego rodzaju lekturami. „Słownik geograficzny Królestwa Polskiego…” przynosił pewną porcję wolno dezaktualizujących się informacji, źródła Jabłonowskiego i „Starożytna Polska…” Balińskiego i Lipińskiego dawała tyle mniej więcej, co trzywersowa notatka u Orgelbranda, spławiający się Bugiem Gloger rozrysował osiemnastowieczną synagogę oraz drewnianą dzwonnicę, w encyklopedii natomiast wspomniał o rodzie Kossowskich, który swoją solidarnością i umiejętnością wspólnego działania stał się przyczyną powstania powiedzenia „kupą jak Kossowscy”.
Wszystko to suche i wyprane z esencji życia, z ludzi. Dopiero felietony sterdyńskiego lekarza Jarosińskiego, chyba już zmarłego, rozbudziły w nim entuzjazm. Tak, o to właśnie chodziło. Z iście mistrzowską swadą spłodził doskonały portret mikroświata tego fragmentu Podlasia, w którym niedługo miał się zadomowić. Lektury tej nie wypuszczał już z rąk. Nie rozstawał się z nią nigdy. Przypuszczał, że może być tam z nagła wysłany bez możliwości spakowania. Wielka wojna nauczyła go konieczności permanentnego trwania w przygotowaniu i oczekiwaniu. Miał ją w dłoni, gdy na Miedzianej otrzymał list z ministerstwa. Spoczywała w kieszeni, gdy żegnał się z komendantem i poklepywał ją, jakby sprawdzał, czy na pewno nie zginęła, podczas rozmowy w Departamencie Wyznań i Dusz Zawieszonych.
Po przyjeździe do Kossowa również była mu wiernym kompanem. Dzięki niej, jak sądził, obrastał wiedzą teoretyczną. Z wolna jednak poczynało raczkować przeświadczenie, że, jak mawiał jego przyjaciel Rosjanin, praktika jebiot teoriu.