W Sokołowie postój 20 minut. Jak się okazało głównie po to, by niezliczone tłumy oczekujących na peronie pasażerów mogły załadować się do pociągu ze swoim majdanem. Duża część z nich wyglądała jakby spakowany miała swój cały dobytek. Walizki, powiązane toboły, worki i torby przesłaniały znaczną część dolnych partii dworca. A szkoda, bo gmach był mniejszy od siedleckiego, jednokondygnacyjny, ale równie miły wyczulonemu oku i gustom Walentego Konopki.

Jego uwagę zwróciła przeszklona kopuła, jakiej nie widuje się za często w tego typu budynkach. „Ładny” – cmoknął komisarz i wrócił wzrokiem do ludzi. „Istna menażeria” – pomyślał złośliwie, choć nie bez sympatii. Zwłaszcza, że jego wagon zapełnił się grupą radosnej, hałaśliwie śmiejącej i się i śpiewającej młodzieży. Nie wszyscy jednak oddawali się tym radosnym harcom. Chłopak, który usiadł obok niego natychmiast wyjął z brezentowej przybocznej torby mały kajet i słabo zatemperowanym ołówkiem pisał: „Już w pociągu. Jak co tydzień sokołowska młodzież rusza na ubaw. Każdej soboty jeździm dzie indziej. Najlepiej lubim jednak do Kossowa. Tu najlepiej się bawim i przepędzamy czas. Jest to żywe, wesołe miasteczko, w którym mieszka inteligentna młodzież, aktywna i zaangażowana w politykię. Lubi ona jednak także bawi się i śpiewa. Gdy przyjeżdżamy kosowskie panienki zapraszają nas do siebie do domów i częstują wszystkim, co tylko mają najlepsze. Bawim się tak dobrze, że zawsze chce się tu wracać znów i znów. Bywajo tu sztuki teatralne, a Kossów ma wyśmienitych aktorów-amatorów. Na każde przedstawienie przyjeżdżają goście z Sokołowa. Bywamy tu najczęściej w lecie, a najeżdżanie Kossowa stało się istną epidemią. Setki radosnych i rozśpiewanych dziewcząt i chłopców – rozbrykana hałastra – ciągnie wszystkimi drogami do miasta. Jak chrześcijanie do Częstochowy, tak sokołowska młodzież pielgrzymuje do Kossowa”.

Konopka zerkał to na kajet, to na twarz młodego pamiętnikarza, na której co raz rysowały się dylematy wstrzymujące ruch dłoni i dukt ołówka. Rozgorączkowanie wyjazdem i samym pisaniem, jak mniemał komisarz, nie pozwala skupić się nad detalami, do jakich można zaliczyć gramatykę i ortografię. Zapewne niedawno zaczął uczyć się polskiego, a pisanie traktuje jak zadaną sobie lekcję domową, wprawkę mającą doprowadzić do doskonałości. Przejście z wyssanego z mlekiem matki jidysz, a może hebrajskiego, na polski trochę wyuczony, trochę zasłuchany, pozwala na oddanie esencji. Na detale czas przyjdzie później.

Atmosfera panująca w przedziale, ów harmider żydowskich pląsów, głośne rozmowy objuczonych matron oraz przebijające się przez to wszystko pyskówki dobiegające z trudnej do określenia strony, wydały się Walentemu jakoś przyjaźnie pasjonujące. Domyślał się spotykania większości towarzyszy podróży na ulicach miasteczka. I chyba nie pomylił się, bo gdy pociąg stanął większość z nich, a sokołowscy młodzianie w komplecie, wszyscy ruszyli ku wyjściu. Na peronie przywitała ich zdradzająca zmęczenie twarz Adolfa Domańskiego, dróżnika, który oczekiwał odprawienia składu, ostatniego dziś, i popędzenia do domu na tłusty rosół z koguta.

Bagaże pewnie dojechały dzień wcześniej, więc komisarz Walenty Konopka, nowy policjant Kossowski, szedł spacerem w stronę centrum. A przynajmniej tak mu się wydawało. Kierunek wyznaczali ludzie maszerujący przed nim. Minął kapliczkę ustawioną na miejscu dawnej cerkwi unickiej, jak informowała inskrypcja. Po obu stronach wybrukowanej uliczki ustawione gęsto domy były zadbane, tak jak i całe podwórka. „Ładnie” – cmoknął. Po kilku minutach delektującego się rozglądania doszedł do skrzyżowania dróg. Po lewej stronie pewnie gmach szkoły. Przed nim po drugiej stronie ulicy straż ogniowa, a naprzeciwko jakaś knajpa. W tej samej chwili, w której spojrzał na dom Michalików prowadzących wyszynk, jego drzwi otwarły się z impetem. Widok uroczy. Nieduży mężczyzna z wąsami zasłaniającymi połowę twarzy, ubrany w policyjny mundur wyprowadza przed sobą dwa, a może i więcej razy większego draba zgarbionego pod presją wykręconej ręki. Policjant się śmieje, drab nie. Nie jest mu do śmiechu. Wykręcona ręka i do granic trzeszczenia nagięty nadgarstek robiły swoje. Z cichym jękiem, potulnie przebierał koślawo nogami i szedł w znanym sobie, jak można było przypuszczać kierunku. Skręcili w stronę szkoły. A nie, jednak nie szkoły, ale straży. Konopka z zachowaniem odległości poszedł za nimi. Nie wiedział, co bardziej go wciąga i do tego zmusza: zawodowa wnikliwość, zwykła ciekawskość, czy może chęć podejrzenia pracy przyszłego kompana. A może sam widok potulnego i skamlącego bernardyna prowadzonego przez śmiesznie machającego ogonem jamnika? „Znaj proporcją mocium panie”.

Za strażą była koza z dobrze widocznymi kratami w oknach, a zaraz za nią posterunek. „Jestem w domu” – pomyślał Konopka, wszedł do środka i przedstawił się.

– Czy żandarm Besztak? – zapytał.

– Owszem to ja, witam pana komisarza – odpowiedział z niekrytą satysfakcją Hipolit Besztak. Rozpierała go duma, bo jeszcze zanim się zapoznali nowy kossowski policjant zobaczył go w akcji. I to nie byle jakiej. Na pewno nabierze respektu.

Besztak pokierował Konopkę „na kwaterę”. Komisarz nie lubił tego słowa, brzmiało zbyt wojskowo, a to uruchamiało cały ciąg niechcianych skojarzeń i wspomnień frontowych. Wolał familiarnie brzmiący „dom” lub praktycznie ujęte „mieszkanie”, ale nie był to już temat na pogwarki z przodownikiem.