Komisarz uśmiechnął się. Sytuacja ani go nie przerażała, ani, wbrew nowym przełożonym, nie zadziwiała.

– I ten oprych boi się, jak rozumiem – odrzekł do zebranych – ale czego dokładnie? Tego, że nagle świat mar i zjaw stał się jego codziennością? Czy tego, że ten biedny martwy chłopina opowiada o jego niesprawiedliwości i przestępczych ciemnych sprawkach? Czy może tego, że spotka go jakaś, zasłużona przecież, kara ze strony ducha?

– Boi się, ale to już nie nasza sprawa. Naszą sprawą jest jedynie to, że jak udało nam się ustalić, latawce, bądź latawcy, jak ich ochrzczono w Kossowie, pojawili się tam kilka lat temu. Część ludzi ich widzi, część nie. Wiadomo, że mogą swobodnie rozmawiać między sobą, co przy dobrych chęciach jest do podsłuchania. Wiadomo, że mogą swobodnie nawiązywać rozmowę z tymi, którzy ich widzą. Jest to kłopotliwe, bo ludzie zgłaszają na posterunku, że się boją, a miejscowy żandarm, Besztak Hipolit, nic nie może zrobić, bo jest z tych niewidzących. A wiemy, że podobne zjawiska zaobserwowano i w innych miastach. Mamy doniesienia z Sokołowa, Siedlec, Mińska, Białegostoku, Siemiatycz, Bielska, Białej Książęcej, a i to nie koniec. W każdym razie, z naszych ustaleń wynika, że Kossów był pierwszy na tej osobliwej mapie.

– A w Warszawie nic, poza tym jednym z Kossowa?– zagadnął Konopka robiąc przy tym minę wskazującą, iż zna odpowiedź.

Generał generalny inspektor Policji Państwowej i otaczający go oficjele spojrzeli po sobie dając wyraz zakłopotania.

– No, prawdę mówiąc – jąkał generał – dostaliśmy raport na chwilę przed pana wejściem. Odnotowano pewne przypadki… Ale na razie zostawmy to, musimy zająć się przypadkiem zero i macierzą tego zjawiska. Pojedzie pan do Kossowa.

Konopka skłonił się, przyjmując rozkaz.

– I musi pan to zrobić szybko. Obserwujemy spirytystów i wiemy, że do nich też dotarły jakieś informacje. Jeśli zainteresują się tym bardziej, to gotowi wysłać swoich… tych…. jak oni się nazywają?

– Medium – pospieszył z dopowiedzią komisarz.

– Tak właśnie, medium. Tylko, że mi chodziło o liczbę mnogą, bo to nie skończy się na pojedynczych emisariuszach tego pokrętnego ruchu. Wiecie panowie doskonale, że jak już powiedziałem, obserwujemy ich. Mamy na nich dokumenty jeszcze z końca minionego wieku z ich zjazdów londyńskich. Dopóki jest to wąski krąg krętaczy, to niech się bawią w te swoje duchy i seanse…

Komisarz Walenty Konopka słuchał tych wywodów i ze zdziwieniem, a może bardziej rozbawieniem patrzył na siedzące naprzeciw siebie twarze. Każdą z nich znał. Nie tylko jako swoich nowych zwierzchników, nie tylko jako wysokich rangą przedstawicieli Ministerstwa Administracji i Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, nie tylko jako policyjną generalicję. Konopka słuchał tego podszytego niedowiarstwem tembru i przypominał sobie każdego z nich, poza notującą wszystko protokolantką, i wyraz ich twarzy, zaangażowanie podczas seansów spirytystycznych w Warszawie i Krakowie. On też tam był, ale w innym charakterze nie mogło więc być mowy o tym aby go poznali. W innym przypadku całe to spotkanie wyglądałoby jak zręczna heca odgrywana przed starszą protokolantką. Tyle, że ona siedział za nimi, z tyłu i była dla nich niewidoczna. Nie widzieli więc jak zdarzyło jej się pokręcić głową przy tych notach tyrońskich, którymi bezgłośnie zapełniała kolejne arkusze papieru. Konopka zerkał więc na nią sondując, co wie, a czego nie. Mimika była lustrem jej wiedzy, a więc i doskonałym źródłem dla wyczulonego na gesty komisarza.

– I dopóki do tego wszystko się ogranicza – kontynuował generalską myśl sam minister – to sytuacja jest pod kontrolą. Boję się jednak, że gdy ich wiedza o tych wypadkach będzie się poszerzała, a będzie na pewno, to zechcą badać to na własna rękę. A to znowuż może sprowadzić się do jakiegoś kultu albo i nie daj Bóg, religii. A my tu mamy dosyć tego co jest, tych nieustannych przepychanek jednych z drugimi i żądań trzecich. Także sam pan rozumie komisarzu, sprawa jest najpilniejsza z pilnych.

– Rozumiem – przytaknął komisarz – proszę tylko uszczegółowić mój wyjazd. W jakim charakterze tam jadę?

– Nasze ministerstwa działają w porozumieniu od jakiegoś już czasu, mniejsza o szczegóły, powołany został wspólny Departament Wyznań i Dusz Zawieszonych, który jednakowoż na chwilę obecną jest utajniony. Tworzymy go my – minister spojrzał na siedzących obok siebie – i pan. Razem dziewięć osób.

Konopka rozumiejąco skinął głową.

– Nie zapyta pan, dlaczego to właśnie on został wybrany? – zapytał minister.

– Nie zapytam, bo znam odpowiedź. Wolałbym szczegóły…

– Dobrze, dobrze – przerwał generalny inspektor – jedzie pan tam zająć się tylko sprawą latawców, tak ich nazywajmy. To jedyne pańskie zadanie. Ma pan ustalić skąd oni się wzięli jeśli się uda, jaki jest tego cel. Przodownik Besztak z tamtejszego posterunku jest o tym powiadomiony, ale oficjalna legenda w miejscowości jest taka, że przyjeżdża pan do normalnej pracy. Przy czym nie może się pan mieszać do żadnych śledztw kryminalnych. To zostawcie przodownikowi. Acha, i jeszcze jedno, Besztak lubi jak nazywa się go żandarmem, a nie przodownikiem. Ma taką rodzinną tradycję. Proszę to uszanować.

– Oczywiście – zapewnił Walenty Konopka.

– Powinien pan wyjechać jeszcze dziś, najpóźniej jutro. W Kossowie czeka na pana wygodna kwatera i pomoc domowa.

– Rozumiem. Proszę pozwolić, że dziś nadam bagaże, a wyjadę jutro świt. A jak nazywał się ten Żyd ubity przez Tasiemkę?

– Kopię akt doślemy już panu do Kossowa.

Na tym rozmowa się zakończyła. Komisarz, ucieszony zaistniałą sytuacją, wsiadł do bryczki i pojechał do domu. Zgodnie z deklaracją nadał koleją bagaże na adres otrzymany w ministerstwie i rozpoczął czułe żegnanie się z domem. To jedyne, co wydawało się trudne. Po latach wspólnego życia zaprzyjaźnił się ze wszystkimi meblami i bibelotami.

Rozparł się w swoim fotelu prawdopodobnie ostatni raz. W dłoni trzymał szklankę whisky ogrzewając ją, by zyskała temperaturę nieco wyższą niż pokojowa. Tak smakowała najlepiej. Lampka stojąca z jego lewej strony ciepło oświetlała fragment pomieszczenia. Dawała tyle światła ile akurat było potrzeba. Na stoliku obok przezornie czekała butelka, przecież nie można wyrywać się z umoszczenia i narażać na ponowne poszukiwanie ideału. I tak nastał wieczór, a potem noc. Konopka tkwił w fotelu wciąż przytrzymując pióro zanurzone w inkauście, które miało kreślić pamiętnik, ale nie mogło zdecydować się na ruch. Ciało mówiło o trzeźwości, ale wewnętrzne przeświadczenie analizowało na niezliczonych żeberkach imaginowanych liczydeł możliwość odpoczynku i snu. Nie zostawało tego wiele. Rankiem trzeba było się zbierać do wyjazdu. Pamiętnik zaczeka.