Rozumiem, ale nie pojmuję gdzie tu Kossów i gdzie moja rola – doskonale kłamał komisarz.
– Otóż widzi pan, ta banda z Kercelaka nikogo się nie boi. Nikogo i niczego, ale i na to przyszedł czas. Tasiemka wysłał gońca z wiadomością, a ta wiadomość to była prośba o spotkanie. Już sam goniec nas zdziwił, bo w takich sytuacjach Tata zwykł wysyłać przypadkowych ludzi, którzy ze strachu przed nim, a dodatkowo złaszeni banknotem, biegli gdzie im kazał. Nic z nich nigdy nie dało się wydusić, bo nic nie wiedzieli.
Tym razem wysłał swojego przybocznego. Było to na tyle zaskakujące, że nawet nie myśleliśmy go słuchać, bo wiadomym było, że tu inne, ważniejsze sprawy mają się odbywać. Na spotkaniu, mniejsza już kogo z kim, po prostu: oni i my, okazało się, że na tym handlowisku pojawiał się systematycznie chłopina z Kossowa właśnie. Najpierw przyjeżdżał na zakupy, potem zaczął trochę swojego szmelcu przywozić na handel. Opłaty wnosił, więc nikt się go nie czepiał. Po jakimś czasie, jak już trochę zżył się z tutejszymi, zaczął opowiadać, że w jego Kossowie to, w jego Kossowie tamto… a Żydzi to, a goje, bo to był Żydziak, tamto, a pożar, a gonitwy z falangowcami, a mordobicia z syjonistami, a chasydzi, a judaizm… Zdało się słuchaczom, że żyją na prowincji, a tu nagle pojawia się opowieść z centrum świata. Tak umiał bajdurzyć. Tymi opowieściami zwracał na siebie uwagę i po niedługim czasie kojarzyli go wszyscy domownicy Kercelaka i duża część doraźnej klienteli. Potem zaczął nieśmiało przebąkiwać o zjawach nad katolickim kościołem. Ludzie go obśmiewali, bo to przecież w minionym stuleciu na kramach dziady komedie odstawiały. Efekt był taki, że jak na początku opowiadał, to klientów na te swoje szpargały miał dużo, przychodzili posłuchać, a dla przyzwoitości coś tam kupowali. Jak on jednak zaczął temat pośmiertnego świata szarpać, to się ludzie nieco przestraszyli, bo kto by chciał od wariata żelazko nabyć, nie mówiąc o duszy do niego. Klientów miał więc mniej, a Tasiemce płacił wciąż tyle samo.
Coraz głośniej i coraz częściej narzekał, co znowuż nie podobało się Tasiemce. Wiedział, że jeśli zostawi uciążliwego bajarza w spokoju, to za chwilę pojawią się jego naśladowcy i zechcą mu krwi napsuć. A jemu to niepotrzebne. Wysłał więc po dziadzinę swoich chłopców, żeby mu go przyprowadzili. Rozmowa długa nie była. Jego los był łatwy do przesądzenia. Najpierw jednak rozbawione towarzystwo pytało o te zjawy i jak on mówił, że to widma ludzi, którzy poumierali, to dopytywali go czy i on nie zechce czasem polatać sobie jak go ubiją. I ubili. Dostał ołowiem w suchą czaszkę i padł na ziemię. A gdy Tasiemka kazał go wynieść wstała z niego półprzezroczysta mara i uniosła się z drwiącym uśmiechem. Pewnie miałby to w pogardzie, ale dwa fakty zaważyły na jego przerażeniu. Po pierwsze, że nie wszyscy marę widzieli, oczywiście nie wiadomo dlaczego, a wstępne badania widzących i niewidzących nie przynoszą logicznych wniosków. Po drugie natomiast ów Żyd łazi sobie po Kercelaku albo lata nad nim i w kółko swoje historie opowiada, te z Kossowa i te z Tasiemką.