Prolog. Przyjazd.

O zwyczajowej porze pociąg wjechał na stację w Kossowie. Adolf Domański wyszedł z dróżniczego gniazdka i przyglądał się wysiadającym. Nic nowego. Jak to w letnie popołudnie, ludzie wracali z zakupów lub pracy z Sokołowa, niektórzy z Siedlec, z Sokołowa też ciągnęła rozwydrzona i rozkrzyczana młodzież, która nie wiedzieć czemu upatrzyła sobie jego miasteczko na czas letniej kanikuły. Kilka walizek wypadło z pociągu wyprzedzając swoich właścicieli. „Sezon wakacyjny się zaczął” – pomyślał Domański i pokręcił głową w geście rezygnacji. Nie lubił czasu powrotu emigrantów z Siedlec i Warszawy. Wyjedzie to na chwilę z rodzinnego domu, a po miesiącu, a nie daj Bóg po roku, zjeżdża elita w łachach, na które przepuściła całe swe nędzne grosiwo. Przejdą po ulicy i zanim zasiądą z matką przy stole, już zdejmują z siebie wypacykowany uniform, żeby nie zabrudzić, żeby go do pralni oddać jak najpóźniej, żeby się nie zużył. Adolf Domański nie dawał się złudzić takim fircykom. Za długo pracuje na stacji. Za długo zajmuje się robotą, która zmusza do obserwacji ludzi. Ale niech im tam. Cóż go oni obchodzą. Jak się nie odzywają, to i nie mają kiedy nerwu dróżnikowi naciągnąć. Jedyne bliskie spotkanie z nimi wypada gdy chcą wyjechać. Muszą kupić bilet, a Adolf Domański musi im sprzedać. Po dwóch tygodniach, a nawet po tygodniu udaje im się jednak naludnieć, i na powrót stają się swoi. Dziś jednak dróżnik Domański nie będzie sobie tym zawracał głowy. Wie, że w domu za chwilę będzie podawany rosół na tłustym kogucie, więc chciałby bez zbędnych ceregieli zakończyć pracę i zniknąć.

Poza tym, jego uwagę przykuł inny jegomość. Z pociągu, spokojnym, zdradzającym dobre maniery krokiem, wysiadł mężczyzna. Jeszcze nie staruszek, ale i młody też nie był. Czy był w sile wieku? Może z pięć lat temu można by tak o nim powiedzieć, dziś już chyba niekoniecznie. Szczupły, ale z szerokimi ramionami, czoło mocno wydłużone sięgające właściwie do samego środka głowy, siwe włosy długości wskazującego palca płynnie przechodziły w równo przycięty zarost gładko wygolony pod wydatną dolną wargą.

Adolf Domański niby kręcił się przy swojej robocie, ale nie przestawał patrzeć na mężczyznę. Fizjonomia wskazywała, że to gość z wielkiego świata. Najbliżej z Warszawy, ale nie wiadomo czy tam są tacy. Opowie o tym żonie, o ważnej postaci, która wysiadła w pięknym garniturze w taką a taka kratę o takim a takim kolorze. Nic bardziej eleganckiego nigdy nie widział.

Walenty Konopka stał przed swoim zwierzchnikiem po raz ostatni. Pismo ministerialne z pominięciem drogi służbowej informowało go o „przesunięciu”, nakazywało natychmiastowe spakowanie swoich rzeczy z wolskiego posterunku i niezwłoczne udanie się na Szucha. Nie miało wprawdzie pieczątki informującej o tajności, ale sugerowało daleko posuniętą dyskrecję. Wszystko odbywało się więc w bezwzględnej ciszy. Konopka zdziwił się, że nie został wezwany na Nowy Świat, wszak w pałacu Zamoyskich już bywał, poruszał się po nim doskonale, wiedział gdzie i po co pukać. Ale na Szucha? Wezwano go tam do Departamentu Wyznań choć za pośrednictwem Departamentu Administracyjnego MSW. Trochę to zawiłe, ale ilość podpisów i kryjących się za nimi funkcji, nie pozostawiały wątpliwości, że polecenie trzeba wykonać bez zbędnej opieszałości. Pożegnanie z inspektorem Kosińskim było krótkie, bez nadmiaru czułości i zapewnień o przyjaźni, choć ta trwała od spotkania na froncie wielkiej wojny. Skinienie głową, uścisk dłoni i szczęknięcie skrzypiących drzwi. Trzy kwadranse później był już przed nowymi przełożonymi.

– Województwo lubelskie, powiat sokołowski, gmina Kossów, miejscowość Kossów, mówi to panu coś?

– Tylko tyle, ile raczył pan teraz zasygnalizować, panie generale – kłamał Konopka.

– To będzie pan miał okazję poznać bliżej tę okolicę, panie komisarzu, bo dzieją się tam dziwne rzeczy, które nas niepokoją.

– To znaczy?

– To znaczy, że kilka osób systematycznie widuje unoszących się na niejakiej wysokości… – zawiesił wypowiedź, zerknął po siedzących obok siebie urzędnikach szczebla najwyższego i dodał – zmarłych.

– Doprawdy? Czy to oby możliwe? Trudno mi w coś takiego uwierzyć, panie generale – wciąż łgał komisarz.

– Doprawdy – odrzekł jeden z urzędników szczebla najwyższego – sprawa wyszła zupełnie przypadkiem.

– Mógłby pan jaśniej?

– Otóż jak wiadomo w kercelakowym mrowisku pojawiają się różni ludzie, z różnych stron naszego świata. Znaczy się okolic Warszawy bliższych i dalszych. Przyjeżdżają pohandlować, albo po inne ciemne asortymenta, które im Tata Tasiemka zawsze ochoczo dostarcza za odpowiednią gotówką. Nie wszystko do nas dociera, jak pan wie. Zresztą, wie pan też doskonale, że bywają sytuacje, kiedy to zgłasza nam się zaginięcie członka rodziny, który wyszedł na Kercelak, albo tam ostatni raz widziany był przez świadków, a nigdy nie powrócił. Nasi ludzie obstawiają od dawna wszystkie wyjścia, każda paczka gabarytów człowieka jest bacznie obserwowana i sprawdzana, jak tylko oddali się od targowiska. Nic. Kilka osób zaginęło właśnie w tym mrowisku, ale na pewno z niego nie wyjechało. Do środka trudno przemycić swoich ludzi. Jak tylko pojawia się który z policyjnych, cały bazar już o nim wie. Wie który to, wie o co będzie delikatnie podpytywał, wszyscy wiedzą co mają odpowiadać, wiedzą wszystko, bo Tasiemka ma niestety u nas swoje gumowe ucho. W kwietniu, po miesiącach przygotowań, próbowaliśmy zadomowić tam naszego szpiega. Nikt go nie znał! Osobiście go zwiozłem z Gdańska, żeby z niemiecka zaciągał, mordę miał sam z siebie bandycką i charakter porywczy. Idealny człowiek i do roboty zapalony. Wejście miał ponoć dobre i wiarygodne. Po tygodniu przyszła paczka do mnie osobiście adresowana, a w niej elegancko złożony garnitur, koszula, buty, spinki do mankietów i kaszkiet. To po nim poznałem dopiero, że to rzeczy naszego agenta. On sam nie wrócił do tej pory. Pan rozumie, komisarzu, powagę sytuacji?

CDN

Walenty Konopka, rys. Artur Rogalski