Siedzieliśmy tej nocy,
Późnej nocy, w niedzielę,
W samochodzie, w pięcioro –
Dwaj moi przyjaciele,

Stefan Norblin i Kaźmierz
Wierzyński, i ich żony,
I ja. Noc była chmurna
I mrok nieprzenikniony.

Gdzieniegdzie tliły nikłe
Ogniki papierosów
W tłumie, co wkoło szemrał
Tysiącem spłoszonych głosów,

Stłumionych nawoływań
I bezładnych zapytań
I bezradnych pożegnań
I żałosnych powitań

I jak fala czarnego
Jeziora, szumiał, wzdychał
I zanosił się szlochem
I znów milkł i przycichał.

A o dach samochodu
Drobniutkimi kroplami
Deszcz szeleścił i szeptał
W drzewach, w liściach nad nami.

Ta cała scena była
Tak dziwnie, tak boleśnie
Nieprawdziwa, jak zmora
Która przeraża we śnie,

Lecz nie zdarza się w życiu
Normalnych trzeźwych ludzi.
Ktoś rozsunie firanki –
Ktoś mnie zaraz obudzi –

Przetrę oczy – dzień w oknach –
Słońce – ach, straszna zmoro!
W dwuosobowym aucie
Stłoczyliśmy się w pięcioro,

Przerażeni ciemnością,
Nieruchomi i niemi,
W tę czarną noc wrześniową,
Ostatnią na polskiej ziemi,

O sto kroków od mostu
Na rumuńskiej granicy.
Tego dnia, rano, weszli
Do Polski bolszewicy.

Czy mi kalendarz kłamie,
Czy tak się pamięć myli,
Że to już siedemnaście
Lat zeszło od tej chwili?

Że to już siedemnaście
Lat mojego wygnania,
Które mnie światem wodzi
I wracać mi zabrania

I zagradza mi drogę
Ku rodzonemu miastu –
Od tej niedzielnej nocy,
Od tych lat siedemnastu.

Zator wozów i ludzi
W odmęcie czarnych mroków
Znowu popełznął naprzód,
Znów zrobił kilka kroków.

Już światełka na wzgórzach
Rumuńskich, niedaleko,
Pełgały przed oczami,
Już byliśmy nad rzeką.

Wyszedłem z wozu. Obok,
Tuż przy drodze, na lewo,
Zamajaczyło przede mną
Ciemne ogromne drzewo.

Zamajaczyło w mroku,
Zamajaczyło w tłumie,
Deszcz w nim szeptał, szeleścił,
Poznałem je po szumie.

Dotknąłem dłonią kory,
Mokra była u dłoni.
Chłonąłem woń zieleni,
Poznałem ją po woni.

Poznałem po zapachu
Jedynym, potajemnym,
Nie oddanym słowami,
Gorzkim jakby i ciemnym

I nasyconym rosą
I jesieni oddechem.
Stałem chwilę w ciemności
Pod tym drzewem, orzechem,

Słuchałem, jak w nim szepce
Drobnych kropel ulewa.
I zerwałem liść jeden –
I zerwałem liść z drzewa –

I zerwałem znad głowy,
Dłońmi roztrzęsionemi,
Liść z ostatniego drzewa,
Co rosło na mojej ziemi.

Kiść ośmiolistną, jakby
Wyciętą z mokrej wstążki,
I zaniosłem do wozu
I włożyłem do książki,

Włożyłem do zielnika
Z nie skończonymi wierszami,
Niech je przejdzie zapachem,
Niech je rosą poplami.

I wziąłem liść ze sobą
Na swą drogę daleką,
Co się wtedy zaczęła
Za tym mostem, za rzeką,

I wiodła przed oczami
Tułaczego przybłędy
To tam, to sam, to tamtędy,
To tędy, to owędy.

Dziś, gdy piszę te słowa,
Rzewna to mi pociecha,
Otwieram dawną książkę
A w książce liść orzecha.

Jakby z przezroczystego
Szkła, cieniutki i kruchy,
Lecz wciąż jeszcze zielony,
Choć przybladły i suchy

I pachnie wciąż – tym samym
Gorzkim jakby i ciemnym,
Nijak niewysłowionym
Zapachem potajemnym,

A w nim – deszcz cichy pada
I czarna noc podolska
I wiatr, i szum, i chmury,
I tłum, i żal, i Polska.

I nie mogę uwierzyć
Wspomnieniu szepcącemu
Że w Polsce, u granicy,
Siedemnaście lat temu

Rósł na drzewie, nade mną,
Ten Usteczek sierocy.
Że sam go tam zerwałem
Tej niedzieli, tej nocy.

1956