Wszystkim się zdawało
Że to Solski gra jeszcze. A to echo grało.
Jakby on znowu chwycił, zapałem przejęty,
Arkusz swej roli, długi, pokreślony, zmięty,
W rozmodleniu oburącz do ust go przycisnął,
Zachłysnął się słowami, w oczach ogniem błysnął,
Zasunął wpół powieki, wciągnął w głąb pół brzucha
I do płuc wysłał z niego cały zapas ducha
I zagrał.
I znów rola niewstrzymanym dechem
Ożywa krzykiem, szeptem, szlochem i uśmiechem.
Umilkli wkoło wszyscy słuchacze, zdziwieni
Mocą, czystością, dziwną harmoniją pieni.
Starzec kunszt cały, którym sto lat w Polsce słynął,
Jeszcze raz przed uszami naszymi rozwinął.
Napełnił wnet, zaroił scenę i kulisy,
Jakby od nowa swoje zaczynał popisy,
Bo w graniu była sztuki historyja długa.
Król, żebrak, mnich i rycerz, pan i chłop i sługa,
Z północy i zachodu, wschodu i południa –
On sam zmienia się w orszak i scenę zaludnia.
W kontuszu i w surducie, w zbroi i w kierezji,
On jeden idzie tłumem prozy i poezji,
Zawija się, zaplata, zapałem przejęty,
W polonez ludzi – długi, kolorowy, kręty,
Jak wąż boa. I znika.
Wszystkim się zdawało
Że to Solski gra jeszcze, a to echo grało.
Zagrał znowu; myśliłbyś, że swe kształty zmieniał,
Bo na oczach widowni to grubiał, to cieniał,
Udając głosy różne i postacie mnogie,
Groźne, miłe, pocieszne, śmieszne i złowrogie,
A każda za kulisy schodzi bez powrotu.
Oto w szarych łachmanach Judasz z Iskariotu
Jak wulkan miota słowa i rozpaczą dysze.
A oto płacze Papkin i testament pisze,
Już gitarę zapisał dla Klary-kochanki.
Oto wchodzi na scenę Wiarus z „Warszawianki”.
Widać, że z pola bitwy przyszedł wprost. I staje
Wyprężony przed wodzem i papier podaje.
Milczy. A od milczenia zimne idzie mrowie.
On, milcząc, mówi więcej niż głos wszelki powie.
I milczącym żołnierskim zszedł ze sceny cieniem
I do skarbca teatru przeszedł tym milczeniem.
A teraz noc wenecka i Szajlok brodaty
Krzyczy: „O, moja córko! O, moje dukaty!”.
A wtem z weneckiej nocy nagle Noc Trzech Króli,
I rycerz Chudogęba pijany się czuli
W zalotach do wesołych windsorskich kumoszek.
A wtem – Łatka! Zarazem Skąpiec i Świętoszek –
A teraz na nim błyszczy kołpak generalski –
A wtem Fryderyk Wielki! A wtem – Pan Jowialski
Bajeczki wszystkim znane powtarza sto razy,
A wtem – patrzcie – Kościuszko! A wtem Pan Damazy!
Wtem przerwał. I dech wstrzymał. Wszystkim się zdawało,
Że to Solski gra jeszcze.
A to echo grało.
Wysłuchawszy stuletniej arcydzieło sztuki,
Powtarzały je syny synom, wnukom wnuki
I aktorzy aktorom. I sami z teatru
Odchodzili w mrok cieniów, popiołu i wiatru –
Już prawnuki obsiadły na widowni rzędy.
Na scenie człowiek żywy, a jakby z legendy,
Której i śmierć niegroźna i czas ją omija,
Bo ona z wiekiem rośnie i starość jej sprzyja
I podziwu przydaje. Więc ona do góry
Ulata i triumfu hymnem bije w chmury –
Wtem przerwał i dech wstrzymał. Wszystkim się zdawało
Ze to Solski gra jeszcze, a to echo grało
I szła muzyka coraz szersza, coraz dalsza,
Coraz czystsza i milsza, coraz doskonalsza,
Aż znikła gdzieś daleko, gdzieś na niebios progu.
A on, jak Wojski, ręce od złotego rogu
Odjął, opuścił. Pierwszy raz zagrać nie umie
W tej charakteryzacji, w tym dziwnym kostiumie.
Z oczami zamkniętymi, jak gdyby w zadumie,
I z obliczem promiennym, jak gdyby natchniony,
Łowi uchem ostatnie znikające tony,
Co jeszcze drżą w powietrzu. Tysiące oklasków,
Tysiące powinszowań i wiwatnych wrzasków,
Niosą mu wieńce, szarfy i złote litery,
Szumią mu gratulacje i pochwalne szmery
I przez drzwi garderoby, falami, aplauzy
Przenikają w tę ciszę ciemnej, długiej pauzy,
Huczą, huczą jak dzwony.
Jemu się zdawało,
Że te brawa brzmią jeszcze. A to echo grało.
1955