Dawno, dawno temu, czyli pierwszego dnia wakacji wszyscy chłopcy zaraz po śniadaniu zameldowali się w bazie na naradę. Wypadało rozplanować jakoś te dwa miesiące. Piłka, rowery, glinianka, podchody, ganiany. W pewnym momencie coś mi się przypomniało. Wcale nie zbadaliśmy jeszcze całego parku…


Po obiedzie wyruszyliśmy więc na zwiady, bez przeszkód docierając do północnego ogrodzenia, gdzie naszym oczom ukazał się z dawna opuszczony sad. W dalszej kolejności wypadło skierować na wschodnią stronę. Po kilkudziesięciu krokach natknęliśmy się na gąszcz kolczastych jeżyn, poskręcanych akacji i rachitycznych świerków.

Rozpoznawszy teren, przystąpiliśmy do ulepszania bazy. Jacek przyniósł dwie karimaty, Marcheva zapewnił dostawę wody mineralnej, Sam udostępnił dwa tablety, a ja z bratem odpowiadaliśmy za jedzonko, znosząc czereśnie, wiśnie, agrest i czerwone porzeczki. Nanieśliśmy pachnącego siana, a przyniesione z domów jabłka oraz ciasteczka ułożyli w solidnie wyczyszczonej szafce. Superowo!

 

***

Tego dnia w bazie spotkaliśmy dopiero późnym popołudniem. Spotkało nas niemiłe rozczarowanie, kiedy okazało się, iż pod naszą nieobecność jej wnętrze uległo kompletnej dewastacji. Siano wygarnięto na zewnątrz, trawę stratowano, baniaczek na wodę został przedziurawiony, przewrócono szafkę. Z owoców jak i ciasteczek pozostała zaledwie miazga, a ubłocone, podeptane karimaty wyszczerzały ku nam dziury. Dwa dni potem ‒ znowu to samo. Czego szukano? O co mogło chodzić? Gubiliśmy w domysłach.

Nazajutrz w drodze do parku natknąłem na jakąś fotkę, kiedy schyliłem, dosłyszałem piski. Nasłuchując, schowałem ją w kieszeni. Piszczenie dobiegało spod kontenera. Zajrzałem. W kartonie po butach dostrzegłem kwilące szczenię. Zrobiło mi się żal. Spojrzała na mnie mała, puchata kuleczka. Co miałem zrobić? Wziąłem karton i poszedłem do bazy.

Wszyscy pochylili się nad kwilącym psiakiem. Biedak trząsł z zimna, strachu, no i pewnie głodu. Po naradzie doszliśmy do wniosku, że najpierw nakarmimy, a potem go wykąpiemy. Dni mijały na zabawach z pieskiem. Nikomu nie chciało się siedzieć w necie, ani nawet jeździć na glinianki, każdy chciał być panem. Na noc kolejno, w tajemnicy przed starszymi zabieraliśmy szczeniaka ze sobą.

Pewnego razu Marcheva zapytał ‒ A jak go nazwiemy? Każdy chciał nazwać psa po swojemu. Padały różnorakie propozycje. W pewnym momencie odruchowo wyjąłem z kieszeni pogięty obrazek. Ze zdjęcia uśmiechał się święty Franciszek, patron zwierząt. Głosowanie przebiegło jednogłośnie. Od tego dnia pies wabił się Francik.

Któregoś dnia znowu zastaliśmy zdewastowaną bazę. W trakcie porządków całą ekipę zastanowiło dziwne zachowanie psiuni. Zapamiętale wąchał i prychał w stratowane siano, po czym wybiegał na zewnątrz, poszczekując. Najwyraźniej coś wyniuchał. W pewnej chwili piesek ruszył przed siebie z nosem tuż przy ziemi. Przebiwszy przez gęstwinę, stanęliśmy przed dziurą w płocie, a po chwili przed… wybiegiem dla świń. W przylegającej do chlewu zagrodzie, baraszkowały dwa wesołe, podrośnięte warchlaki. Sprawa wyjaśniona, zawróciliśmy, po drodze łatając dziurę.

Letnie dni śmigały, a nieporadny szczeniaczek przeistoczył w rezolutnego hultaja. Z tej przyczyny noce musiał spędzać uwięziony na smyczy w bazie. Wraz z przybliżaniem września narastał problem. Kto weźmie psa, jeśli żadne z rodziców nie godziło na jego przygarnięcie? Temat ten wywoływał nasze przygnębienie.

Do pierwszego dzwonka pozostały zaledwie dwa dni, a my nadal nie mieliśmy żadnego pomysłu. Z rana zajrzałem do bazy i przeraziłem. Psa nie było. Smycz leżała w trawie. Po chwili zeszli się wszyscy. Pytania bez odpowiedzi. Pomimo przeszukania całego terenu, nigdzie nie napotkaliśmy psiaka. Zmitrężyliśmy cały dzień, lecz na próżno, jakby zapadł pod ziemię, uciekł, albo… Ostatnie dwa dni wakacji nie należały do przyjemnych.

Po uroczystym apelu zeszliśmy się w bazie, w milczeniu pogryzając słonecznik. Nagle z radosnym sapaniem wbiegł między nas rozradowany Francik. Znalazła się zguba! Pokręcił, powąchał, po czym wypadł na zewnątrz. Pytania cisnęły do głów bez składu i ładu. Wybiegliśmy na zewnątrz kryjówki. Czekało nas niemałe zdumienie, kiedy wpadliśmy prosto na …dozorcę! Co się okazało?

Nasz mały uciekinier dał drapaka i natknął na dozorcę, który z przyjemnością przygarnął sympatycznego psiaka. Dwa buldożery przestały rozjeżdżać nasze serca, ponieważ w ten oto sposób piesek znalazł właściciela. Co prawda gdzieś w zakątkach mózgu przez chwilę zagościła zazdrość na widok ich doskonałej komitywy, lecz niemal natychmiast została przegnana poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Psiak trafił w dobre ręce. Do domu szło się lekko jak nigdy.