Pokoik jak pudełeczko, łoże nowożeńców, wygięcia i złocenia mebli,
udrapowane zasłony, tkaniny na łożu, świeże kwiaty w wazonie, w końcu balkon z zawijasami
balustrady wychodzący na słońce. Na ulicę tuż tuż obok rynku ze złoconą fontanną w formie
bydląt. Można by mieszkać tutaj, zamiast w pokoju jak w hotelu robotniczym.

Ranki są zimne, nie rozgrzewają ich ledwo podgrzane parówki podawane uporczywie
na każde śniadanie. Ten kraj cofa nas dwadzieścia pięć lat w historię naszej ojczyzny. Mężczyźni
w czarnych skórzanych kurtkach i dresach śmierdzący przefermentowanym potem
i podnadtrawionym alkoholem wypitym godziny temu. Podobne plastiki, przeżarte kurzem papiery,
naród skupiony na oszustwie i klepaniu połatanej taśmą klejącą biedy.

Południa i popołudnia są nieco mniej nieprzyjazne. Również przesiąknięte nudą jak odorem
trupiarni. Słońce ogrzewa powierzchownie powietrze i kamienie osypujących tynki fasad kamienic.
Ostygną bardzo szybko, gdy nastanie ciemność, która trwa. W herbaciarni zapach wilgotnych
starych książek, ustawionych na półkach, jak w równie wilgotnym antykwariacie w innym mieście,
w ulicy opadającej do szpetnego i szpecącego portu.

Śmietnik. Przy bliższym oglądzie demaskujemy tę bombonierkę: meble od Sasa do Lasa, okna
niedbale poutykane brudnymi papierami, zacieki brudu i grzybni na zasłonach. Świeże kwiaty
okazują się plastikowymi czy papierowymi imitacjami.