W ramach programu TEATR POLSKA, organizowanego od 2009 roku przez Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego powstała sztuka „Dzikość serca” w reżyserii Michała Piotrowskiego, odgrywana przez Teatr Gry i Ludzie (Stowarzyszenie Ogrody Teatru).

Zacznę nietypowo, od podsumowania – Spektakl „Dzikość serca” po radzyńsku: Sailor Ripley była lesbijką, Perdita Durango homoseksualnym transwestytą, ikona zła Bobby Peru poczciwym safandułą, dialogi powalały kunsztem niczym naturszczycy z „Sędzia Anna Maria Wesołowska”, „Love me tender” Elvisa Presleya legło w gruzach, zastąpione „I follow rivers” Lykke Lia,  testosteron wylewał się za pomocą podkręconej głośności. Szok i niedowierzanie. Nie z powodu wątków homoseksualnych (bo te mogą być w niektórych adaptacjach uzasadnione) ale z demolki symbolizmu filmu i scenariusza, którego nie da się obronić nawet surrealizmem i dziwnością świata Davida Lyncha.

Nieuzasadniony nonsens. Ani parodia pastiszu, ani przerysowanie przerysowania.
Dlaczego?

Homoseksualne uczucie głównych bohaterów nie jest najbardziej nietrafioną ideą tej adaptacji, znacznie gorzej dzieje się w warstwie symboli. Nie odniosę się do książki Barry’ego Gifforda, która nie jest szczególnie wyróżniającą się opowieścią, często krytykowaną za płytkie portrety psychologiczne, banalność historii i znaną głównie z powodu jej ekranizacji. Spotyka się i głosy przeciwne, czasem opierające się na osobistym negatywnym stosunku do gry aktorskiej Nicolasa Cage’a. Zostanę przy porównaniu do filmu.

Nie wykażę się szaleńczą odwagą by roztrząsać każdy symbol Lyncha, o ile to jest w ogóle możliwe u reżysera, który uwielbia bawić się emocjami widza: budując atmosferę tajemniczości i niedopowiedzeń (Twin Peaks), złożoności ludzkiej psychiki szarpanej skrajnymi emocjami i pożądaniami (Blue Velvet) czy psychiki wytwarzającej sobie alternatywne wizje zastanej – wypieranej rzeczywistości (Lost Highway). Sam reżyser podaje sposób na oglądanie jego filmów: pozwolić się zanurzyć w płynącej narracji, dać się ponieść, ulegać emocjom, nie szukać w trakcie wszystkich symboli i ich znaczeń odrywając się od tego co się dzieje. Dopiero po projekcji pojawia się niepokój i natrętne pytania, co to wszystko znaczy? Co się właściwie wydarzyło? Jaki jest przekaz?

W podstawowej symbolice, film drogi to dobre podłoże do ukazywania ludzkiej egzystencji, zmian otoczenia – warunków życia i wpływu na bohaterów lub też przeciwnie pokazania ich twardości, nieugiętego charakteru.

Dzikość serca to droga życia, w świecie pełnym zła, nieakceptacji, przeciwności, ludzkich osądów czy ogólnie spotykania ludzi o pełnym spektrum charakterów, od skrajnie dobrych, wręcz infantylnie naiwnych, do upiornie złych, bez najmniejszego cienia czegokolwiek dobrego, psychopatów oddanych tylko i wyłącznie prymitywnym żądzom, depczących wszystko co można nazwać ludzkim, włącznie z najwyższą wartością drugiego człowieka – jego życiem. Ludzi, od uporządkowanych, po całkowicie nierealnych, niezrozumiałych, dziwnych.

Ten świat, pokazany jako groteskowy, niezrozumiały, dziwny, przemierza ON – buntownik, kipiący od testosteronu, dziki w sercu, przerysowany i podkreślający na każdym kroku swoją indywidualność i wolność osobistą (ach ta kurtka z wężowej skóry, którą w spektaklu o zgrozo miała też Lula). Ikona męskości. Oprócz widocznego wprost agresywnego i gwałtownego usposobienia, związanego z naturą płci, jest też uosobieniem czterech najważniejszych filarów męskości, niemal chodzącą definicją.

Aktywność (zaprzeczenie bierności) – bierze los w swoje ręce, wpływa na rzeczywistość.

Odpowiedzialność – ponosi konsekwencje wszystkich swoich działań, także fatalnych decyzji, wynikających z porywczego – dzikiego charakteru.

Przewodzenie – prowadzi swoje życie ze swoją ukochaną dokonując zdecydowanych wyborów dla ich wspólnego dobra.

Wyższa idea – życie dla celu tej drogi – wspólnej rodziny, dobrego i spokojnego życia z żoną (osiągnięcie wymarzonego „Love me tender”). Tu muszę przeprosić szanownych czytelników za ten przydługi wstęp, ale bez niego nie wyjaśnię absurdalności umieszczenia kobiety w tej roli i sypiącego się scenariusza. Pierwiastek żeński, w swej naturze to symbol piękna, subtelności, czułości. To przeciwieństwo męskości, która ma być odważna, dzika i wściekła, kiedy trzeba obronić przed światem, słabą, niewinną dziewczynę, żonę, matkę jego dziecka. Lula jest więc naturalnym kontrastem, ikoną kobiecości, zewnętrznego piękna, seksowności, całkowicie uległa swojemu ukochanemu, oddana, wierna… teraz nagle ma dostać kurtkę z wężowej skóry?

Serio?

Po takiej zmianie scenariusz się całkowicie sypie, burzy narrację o matce-wiedźmie i całej wewnętrznej walce o wyzwolenie z jej dominacji. Konsekwentnie trzeba by wtedy przebudować całą fabułę w kierunku dwóch agresywnych lesbijek, wspólnie idących na napad z Bobbym, tworząc zupełnie nową opowieść. Konsekwencji i sensu w tym nowym scenariuszu jednak nie ma, widać to szczególnie w scenie kiedy Sailor dowiaduje się o ciąży Luli, owocu ich namiętnego romansu… zapada bardzo długa i niezręczna cisza, jest papieros i …. jakiś tekst na odczepnego, zupełnie pomijający zasadniczą kwestię zdrady! Jakie pochodzenie ma ten owoc namiętnego romansu? Jeszcze dziwniejsze jest wprowadzenie postaci z przeszłości Sailora – Perdity Durango jako homoseksualnego transwestyty. Z filmu wynika, że coś ich łączyło w przeszłości, może nawet przelotny romans, skutkiem którego był zawarty układ o ostrzeganiu się przed zleceniem morderstwa. Jak to pogodzić jeszcze z Bobbym Peru, kipiącym testosteronem samcem, owładniętym pożądaniem do Luli, którego Perdita jest … dziewczyną? chłopakiem? partnerem/ką? nie mam pojęcia jako to w ogóle określić. Wytwarza się z tego kompletny chaos wykraczający poza surrealizm filmu i zupełnie nieuzasadniony dla fabuły. Na prawdopodobny cel wprowadzenia tak drastycznych zmian w fabule naprowadza scena filmu, gdzie Sailor prowokuje osaczających go zbirów. Nazywa ich „pedałami”, jednoznacznie pejoratywnie, prowokuje pobicie, pojawia się wróżka w roli Deus Ex Machina, po czym przeprasza ich za to (wciąż negatywne) określenie i przemieniony biegnie do ukochanej. W spektaklu znaczenie obraźliwe w przeprosinach zamienia się w pozytywnych „chłopców”. Odczytuję taką zmianę jako politycznie poprawną korektę dzieła Lyncha, wskazującą nurt „marszu przez instytucje” wynikającego z koncepcji Antonio Gramsciego kształtowania nowej rewolucyjnej kultury.

W warstwie najważniejszych symboli sztuka poszła w miejsce, którego nie da się obronić. Nie będę pałał świętym oburzeniem na wątek homoseksualizmu. O ile nie ma definicji sztuki, to chyba nikt nie ma wątpliwości, że zajmuje się ona wszystkim co spotkamy w rzeczywistości. Nie jest to zjawisko nowe, nie jest też pomijane w dziełach literackich czy filmowych. W tym wypadku użycie takiego motywu jest jednak całkowicie nieuzasadnione, burzące podstawową symbolikę i wymowę „Dzikości serca”. Zwolennikom feminizmu, w jakiś niezrozumiały dla mnie sposób, przeszkadza to, że mężczyzna jest dla kobiety sługą, obrońcą, pomocą ale czy warto niszczyć eksperymentem społecznym to, co ukształtowała ewolucja człowieka przez wiele tysięcy lat? Wbrew nauce próbuje się stawiać tezy o jednakowości kobiety i mężczyzny. Nie wchodząc nawet w uzasadnienia autorytetu z dziedziny psychologii klinicznej prof Jordana Petersona na Uniwersytecie w Toronto, który podaje dane statystyczne na temat różnic, właśnie agresywności, każdy zdaje sobie sprawę z innego stężenia testosteronu i jego wpływu na zachowanie czy wyraźnych różnic w rekordach sportowych. Nie sposób tu przytaczać prac o odmienności psychiki bo to temat o rozmiarach pokaźnego księgozbioru czy biblioteki.

Oprócz fabuły i treści, subiektywnie, sztuka mnie nie zachwyciła jakością wykonania. Dialogi były wypowiadane bez zaangażowania, przypominały mi naturszczyków z „Sędzia Anna Maria Wesołowska”. Gra aktorów całkowicie nieprzekonywująca, ikona zła – Bobby Peru sprawiał wrażenie poczciwego safanduły, sceny dzikości czy agresji tuningowane tanim chwytem z pogłośnieniem dźwięku. Pokazanie Sailora w dzikiej furii przez aktorkę było zwyczajnie niewiarygodne. Na plus niektóre sceny, gra aktorów wyświetlana z projektora (niestety dla występujących normalnie na wyraźnie lepszym poziomie) i scenografia. Love me tender” legło w gruzach, zastąpione „I follow rivers” Lykke Li.

Nie poruszyłem oczywiście wszystkich wątków czy tematów. Ten tekst to raczej zbiór najważniejszych myśli jakie mi się nasunęły po spektaklu. Próbę udziwnienia dziwnego świata odbieram jako nieudaną i niespójną. Nie broni jej nawet konwencja pastiszu, surrealistycznej baśni, przerysowania. Nawet takie pojemne konwencje nie mogą tworzyć całkowitego i niezrozumiałego chaosu. Bez obejrzenia filmu sztuka staje się nieczytelna co jest chyba największą wadą tego co powstało. Staje się tylko okazją do oswajania widza z homoseksualizmem i transwestytyzmem – udziałem we wspomnianej rewolucji kulturowej. Osobiście wolę niefunkcjonalność sztuki i brak zaangażowania w jakikolwiek światopogląd. Po prostu piękno dla samego zachwytu. Samo szokowanie widza to za mało.

Jarosław Matuszewski
27.09.2020r.