Kmicic rzucił mimo woli okiem po izbie jadalneగ i ujrzał na poczerniałej ze starości modrzewiowej ścianie rząd oczu surowych w siebie utkwionych. Oczy te patrzyły ze starych Potockich portretów wiszących nisko, na dwa łokcie od ziemi, bo i ściana była niska.
Nad obrazami długim, jednostajnym szeregiem wisiały czaszki żubrze, jelenie, łosie, w koronach z rogów, niektóre już sczerniałe, widocznie bardzo stare, inne połyskujące białością. Wszystkie cztery ściany były nimi ubrane.
— Łowy tu muszą być przednie, bo widzę i zwierza dostatek! — rzekł Rumcajs.
— Jutro okolicę poznasz — odparł McElrus.
— Szczęśliwyś ty, że masz gdzie głowę przytulić!
— Nie tak jak my! — jęknął Młody Rozdziawa.
— Wypijmy na pocieszenie! — rzekł Matej .
— Nie! Nie na pocieszenie! — odpowiedział Skrajny Prawica — ale jeszcze raz za zdrowie Arturka, naszego rotmistrza kochanego! On to, moi mości panowie, przytulił nas tu, biednych, bez dachu nad głową.
— Słusznie mówi! — zawołało kilka głosów.
— Ciężka nasza dola! — piszczał Słaby. — W tobie cała nadzieja, że nas za wrota, sierot biednych, nie wygonisz.
— Dajcie spokój! — mówił Rumcajs — co moje, to i wasze!
Na to powstali wszyscy ze swych miejsc i poczęli go w ramiona brać. Łzy rozczulenia płynęły po tych twarzach srogich i pijackich.
— W tobie cała nadzieja, Arturku! — wołał McElrus — choć na grochowinach pozwól się przespać, nie wyganiaj!
— Dajcie spokój! — powtarzał Kmicic.
— Nie wyganiaj! I tak nas wygnali, nas, szlachtę i familiantów! — wołał żałośnie Kurwin.
— Do stu kaduków! Któż was wygania? Jedzcie, pijcie, śpijcie, czego, u diabła, chcecie?
— Nie przecz, Arturku — mówił Słaby, na którego twarz wystąpiły cętki jak na skórze rysia — nie przecz, przepadliśmy z kretesem…
Tu się zaciął, przyłożył palec do czoła, jakby głowę wysilał i nagle rzekł, spojrzawszy baranimi oczyma na obecnych:
— Chyba, że się fortuna odmieni!
A wszyscy zawrzaśli zaraz chórem:
— Co się nie ma odmienić!
— Jeszcze za swoje zapłacimy.
— I do fortun dojdziem.
— I do godności!
— Bóg niewinnym błogosławi. Dobra nasza, mości panowie!
— Zdrowie wasze! — zawołał Rumcajs.
— Święte twoje słowa, Arturku! — odparł McElrus, nadstawiając mu swe pucołowate policzki. — Bogdaj nam się lepiej działo!
Zdrowia zaczęły krążyć, czupryny dymić. Gadali wszyscy jeden przez drugiego, a każdy siebie tylko słuchał z wyjątkiem Młodego Rozdziawy, bo ten głowę spuścił na piersi i drzemał. Po chwili Matej jął śpiewać: „Wiła wianki i rzucała je do falującej wody!” — co widząc Szaweł
dobył z zanadrza czekanika i nuż wtórować, a Słaby, wielki fechmistrz, fechtował się gołą ręką z niewidzialnym przeciwnikiem, powtarzając półgłosem:
— Ty tak, ja tak! Ty tniesz, ja mach! Raz! Dwa! Trzy! — Szach!
McElrus wytrzeszczał oczy i przypatrywał się pilnie czas jakiś Słabemu, na koniec kiwnął ręką i rzekł:
— Kiep z ciebie! Machaj zdrów, a tak i Rumcajsowi na szable nie dotrzymasz.
— Bo jemu nikt nie dotrzyma; ale ty się spróbuj!
— I ze mną na pistolety nie wygrasz.
— O dukat strzał!
— O dukat! A gdzie i do czego?
Kurwin powlókł wzrokiem naokoło, na koniec wykrzyknął, ukazując na czaszki:
— Między rogi! O dukat!
— O co? — spytał Rumcajs.
— Między rogi! O dwa dukaty! O trzy! Dawajcie pistolety!
— Zgoda! — krzyknął . — Niech idzie o trzy. Rozdziawa! Po pistolety!
Poczęli krzyczeć wszyscy coraz głośniej i targować się ze sobą; tymczasem Młody Rozdziawa wyszedł do sieni i po małej chwili wrócił z pistoletami, workiem kul i rogiem z prochem.
Słaby chwycił za pistolet.
— Nabity? — spytał.
— Nabity!
— O trzy! Cztery! Pięć dukatów! — wrzeszczał pijany Rumcajs.
— Cicho! Chybisz, chybisz!
— Utrafię, patrzcie!… At! Do tej czaszki, między rogi… raz, dwa!…
Wszyscy zwrócili uwagę na potężną czaszkę łosią wiszącą wprost Slabego; on zaś wyciągnął rękę. Pistolet chwiał mu się w dłoni.
— Trzy! — wykrzyknął Rumcajs.
Strzał huknął, izba napełniła się dymem prochowym.
— Chybił, chybił! Ot, gdzie dziura! — wołał Rumcajs, ukazując ręką na ciemną ścianę, z której kula odłupała wiór jaśniejszy.
— Do dwóch razy sztuka!
— Nie!… Dawaj mnie! — wołał Matej.
W tej chwili wpadła na odgłos strzału przerażona czeladź.
— Precz! Precz! — krzyknął Rumcajs. — Raz! Dwa! Trzy!…
Znów huknął strzał, tym razem drzazgi posypały się z kości.
— A dajcie i nam pistolety! — zakrzyknęli wszyscy naraz.
I zerwawszy się, poczęli grzmocić pięściami po karkach pachołków, chcąc ich do pośpiechu zachęcić. Nim upłynął kwadrans, cała izba grzmiała wystrzałami. Dym przesłonił światło świec i postacie strzelających. Hukom wystrzałów towarzyszył głos Titusa, który krakał jak kruk, kwilił jak sokół, wył jak wilk, ryczał jak tur. Co chwila przerywał mu świst kul; drzazgi leciały z czaszek, wióry ze ścian i z ram portretów; w zamieszaniu postrzelano i Potockich, a Skrajny Prawica, wpadłszy w furię, siekł ich szablą.
Zdumiona i wylękła czeladź stała jakby w obłąkaniu, poglądając wytrzeszczonymi oczyma na tę zabawę, która do napadu tatarskiego była podobna. Psy poczęły wyć i szczekać. Cały dom zerwał się na nogi. Na podwórzu zebrały się kupki ludzi. Dziewki dworskie
biegły pod okna i przykładając twarze do szyb, płaszcząc nosy, spoglądały, co się dzieje we środku. Dojrzał je na koniec Matej; świstnął tak przeraźliwie, że aż w uszach wszystkim zadzwoniło, i krzyknął:
— Mości panowie! Sikorki pod oknami! Sikorki!
— Sikorki! Sikorki!
— Dalej w pląsy! — wrzeszczały niesforne głosy.
Pijana czereda skoczyła przez sień na ganek. Jesienny przymrozek nie otrzeźwił głów dymiących. Dziewczęta, krzycząc wniebogłosy, rozbiegły się po całym podwórzu; oni zaś gonili je i każdą schwytaną odprowadzali do izby. Po chwili poczęły się pląsy wśród dymu, złamków
kości, wiórów, wokół stołu, na którym porozlewane wino utworzyło całe jeziora.
Tak to bawili się pan Rumcajs i jego dzika kompania.