Są płyty, z którymi wkracza się w dorosłość i które, usłyszane po latach powodują nawrót wspomnień, przywołują ducha dawnych dni, zapachy, dźwięki, smaki (zwłaszcza, jeżeli smakiem tym są usta pierwszej dziewczyny). Płyty, powiedzmy szumnie, formacyjne. Dla mnie jedną z niewielu – może czterech, może pięciu – takich płyt jest pierwsza (i od razu zaznaczę, że jedyna dobra) płyta zespołu Wilki. Pod tym samym, jak to często z debiutanckimi płytami bywa, tytułem.

Jest rok 1992, jestem w ósmej klasie, mam nadającą na tych samych falach dziewczynę, ukazuje się płyta, która staje się dziełem epokowym. Ja mam ją oczywiście na przegrywanej kasecie, z odręcznie przepisywanymi tytułami piosenek.

Na „Wilkach” wszystko było i do dziś jest magiczne. Muzyka, momentami wbijająca w trans, tajemnicza, nietuzinkowa, niebanalna. Teksty, w których nastolatek odnajduje wszystko, czego chce, a które i teraz – po trzydziestu latach brzmią tajemniczo, a wiele z nich nie daje się jednoznacznie zinterpretować – co tylko dobrze świadczy o ich autorach.

Zaczyna się od utworu „Eroll”. Nawet teraz, gdy słyszę początkowe dźwięki, czuję, że w pobliżu jest jakaś tajemnica. Tekst wieloznaczny, niech każdy rozumie go, jak chce.

Dalej – „Nic zamieszkują demony”. Głos z przesteru, narastająca groza i krótki, treściwy tekst. Ciarki chodzą po plecach.

Następny kawałek to „Son of the blue sky” – napisany przez Gawlińskiego in memoriam zmarłemu z przedawkowania podczas nagrywania tej płyty basiście Adamowai Żwirskiemu. Lansowany w mass mediach głównego ścieku na hit, hitem się stał, i jak na hit przystało – największy kit na tej płycie. Pościelowa muzyka, siermiężna angielszczyzna Gawlińskiego, tekst pretensjonalny – czyli wszystko, co polskie „hity” lat 90-ych zawierały. Kropka.

Dalej – „Amiranda” z cudnym passusem o kochaniu się jak bezdomni Cyganie…
„Rachela” – piękna piosenka o miłości. Do czerwonej sukienki nawiązywać będzie w przyszłości pewien wybitny tekściarz i znany prozaik, którego nazwiska nie wymienię, by nie być posądzonym o kryptoreklamę, prywatnie mój znajomy ze studenckiej ławy. W tej piosence Gawliński wznosi się na szczyty umiejętności wokalnych.

Dalej jest „Bieniamin”. W piosence tej lato wybucha miłością, a oni biegli jak białe szalone konie… Dla zakochanego piętnastolatka i jego dziewczyny nie było nic piękniejszego. „Gdzie jest nasz dom”… U dziś chwyta za serce pana w średnim wieku…
Dalej jest pozostawiająca szerokie pole do interpretacji „Glorya” – chyba najbardziej rockowy kawałek na płycie. I znów – „Nikt nie zmierzy się z ogniem, który zapłonął nad nami” – jakież to paliwo dla nastolatków przeżywających pierwszą miłość…
Kolejnym hymnem miłości jest „Aborygen”. Wydaje mi się, że ze słowami „Są takie chwile, dla których się żyje” zgodzi się większość czytelników/słuchaczy naszej rubryki. „Niech to, co inne zostanie pokochane” – czyżby Gawliński wyprzedzał epokę?

Żeby nie było tak pięknie, następna piosenka „Eli lama sabachtani” jest – w mojej opinii – o miłości utraconej. To drugi hit z tej płyty, dotarł nawet do drugiego miejsca w liście przebojów programu III polskiego radia i o ile pamiętam spędziła tam kilka tygodni, a należy pamiętać, że to znaczyło wówczas bardzo wiele. I był to sukces zasłużony. Tytuł biblijny, nieco może na wyrost, ale… Nastolatek mógł się przynajmniej czegoś nauczyć. Szkoła tego nie uczyła (i nie uczy).

Po tym arcydziele następuje kolejne – „Z ulicy Kamiennej”. Piękna muzyka, piękny, tajemniczy, wieloznaczny tekst, dziwne instrumenty, dziewczęce chórki…

I na koniec – „Uayo”. Bo potem jeszcze (w zależności od wersji/nośnika) są inne wersje utworów już występujących). Do dziś nie wiem co znaczy to słowo, ale klimat jest, i znów o wolności i miłości… Może coś indiańskiego?

O wykładnię biblijno – kabalistyczną poproszę redaktora Świcia; wszak nawiązań do Biblii tu kilka jest, a i imiona tytułowe piosenek jednoznacznie wskazują… (to może kiedyś, przy jakichś spirytualiach – przyp. A. Ś.).

Był czas dzikiego kapitalizmu, a mimo to Wilkom udało się sprzedać kilkaset tysięcy egzemplarzy płyt i kaset oficjalnie; nieoficjalne zapewne można liczyć na ponad milion. A przecież płyta to artystyczna.

Bo już następna, mimo kilku mniej lub bardziej udanych prób nawiązania do poetyckiego stylu debiutanckiego albumu była artystycznym gniotem. Potem przestałem śledzić karierę zarówno zespołu, jak i jego lidera; z czasem dobiegł mnie z radia jakiś beznadziejny tekst o Baśce, co miała fajny biust, i po raz kolejny przekonałem się, że dobrze zapowiadający się artysta wybrał mieć zamiast być, syf zamiast sztuki. Szkoda.

A świetnych płyt było 30 lat temu, w 1992 roku, co najmniej kilka…